Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej       

Hare Kryszna

ISKCON

uniwersalna duchowość

rozwój duchowy

bhakti-joga

joga

Bóg

religia

mantra

reinkarnacja

Kriszna

Krishna

Rama

Hare

Kryszna

hinduizm

krysznowcy

karma

Indie

Gaura

India

wyznawcy Kryszny

Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny

Bhagavad-Gita

Śrimad Bhagavatam

Festiwal Indii

Woodstock

Pokojowa Wioska Kryszny

vaisnava

waisznawa

waisznawizm

wajsznawa

wajsznawizm

religie wschodu

filozofia wschodu

duchowość

astrologia wedyjska

jyotish

przepisy wegetariańskie

kuchnia wegetariańska

joga

dezinformacja ruchów katolickich

serwis

portal

astrologia wedyjska

taniec indyjski

kalendarz księżycowy

muzyka indyjska

dharma

ayurweda

ayurveda

książki Prabhupada

nama-hatta

mantry

przepisy wegetariańskie

świątynia

festiwal

sekta

sekty

 
 
 
 
 
 
 
logowanie
rejestracja
regulamin strony
 
 
 
 
   Autor: Atmatattva Das Adhikari
dodał: admin    opublikowano: 2016-10-21    przeczytano: 2827
kategoria: Świat wokół nas
podkategoria: Świat wokół nas
 
Powrót >>>     
 
Tantra, Mysz i Sai Baba
 

Atmatattva Das Adhikari, eks-nauczyciel z gurukuli w Mayapur i autor poniższych artykułów, jest chyba najbarwniejszą postacią jaką znam. Każde spotkanie z nim to fascynujące przeżycie i odkrywanie nowych lądów kultury i filozofii Wed. Jest on uczniem Śrila Prabhupada i zapalonym studentem jego książek. Z racji swojej fenomenalnej zdolności do zapamiętywania wszystkiego co raz usłyszał lub przeczytał, obdarzony został przez Śrila Hridayanandę Gosvamiego przydomkiem "magnetofon". 

Atmatattva Das Adhikari jest człowiekiem o dużym poczuciu humoru, dystansie do siebie i szczerości. Opisywane przez niego sytuacje ukazują go jako poszukiwacza Prawdziwego Nauczyciela i Prawdziwej Drogi Do Duchowości. Nie są mu obce słabości ludzkiej natury, lecz pęd do transcendencji wywiera na jego życie wpływ dominujący. W swej wędrówce ociera się o różne procesy i praktyki mistyczne, które dzięki niemu możemy poznać z pierwszej ręki. 

"Tantra, Mysz i Sai Baba" to roboczy tytuł jaki nadałem temu cyklowi artykułów. Ponieważ tworzą one spójną całość, artykuły potraktowałem jak rozdziały książki.

Jagadisha Das

Rozdział 1: Zetknięcie z Tantrą

W tym małym mieście w Kerali, był tylko jeden prawdziwy budynek, mała świątynia pokryta dachówką. Świątynię otaczały chaty i szopy. Kiedy przybyłem tam, na targowisku trwała właśnie rywalizacja pomiędzy dwoma tantrykami, którzy wybrali jednego widza z tłumu obserwatorów, by był ich medium. Wprowadzili go w trans na stojąco, sztywnego jak bambus. Jeden z tantryków skierował w jego stronę kij i powiedział „leż”, a on padł płasko! Drugi wycelował kij i powiedział „wstań” i on wrócił do pionu nie zginając nóg! W pobliżu na ziemi leżało dziwne "coś" zrobione z mąki, wielkości około sześciu cali. Z luźnego siana zrobione były ręce i nogi, dwie połówki jajek udawały oczy, a na górze był pęk prawdziwych włosów. Jeden z tantryków wypowiedział zaklęcie i to "coś" wstało i zaczęło zbliżać się w jego kierunku, kołysząc na boki nogami z siana.

To miasteczko było w pobliżu innego miasta Chotanikara ze słynną świątynią Durgi, gdzie o północy odbywają się rytuały tantryczne leczące opętanych ludzi. Było to coś w rodzaju tantrycznego show w wykonaniu lokalnych kapłanów voodoo. Zwykle jeden rzucał wyzwanie drugiemu i spotykali się albo przed jakąś starą świątynią, albo na otwartej przestrzeni. Nazwiska "zawodników" były ogłaszane na lokalnym targowisku, w miejscu publicznych kąpieli i w świątyniach. Dwie lub trzy wsie gromadziły się na taki pokaz. Było tam z dwustu ludzi, a kapłani nie mieli sceny czy mikrofonów. Zaczynali wydzierać się jeden na drugiego, a ludzie stali dookoła. Ja ze strachu siedziałem z tyłu. Słyszałem jak niektórzy szeptali, "Jak tak to się zaczyna, to znaczy, że będzie niebezpiecznie". Jeden z tantryków ucina język medium jakimś prymitywnym ostrzem i krew jest wszędzie. Narzuca na medium koc, podchodzi do publiczności i zaczyna do medium wykrzykiwać pytania.
Pytania są tego rodzaju, jak: jakiego koloru koszulę ma ten mężczyzna na sobie, jakie warzywa ma ta pani w swej torbie, skąd pochodzi ten starszy człowiek? itd.. A medium z uciętym językiem wykrzykuje spod koca odpowiedzi. Wtedy inny tantryk przytyka język z powrotem na swoje miejsce, ale facet nic teraz nie potrafi mówić! W zapale by pokonać swego przeciwnika tantrycy wywołują więcej ludzi z tłumu by grali rolę medium, ale nikt nie podchodzi bojąc się, że oni mogą zrobić im krzywdę. W końcu ku uldze wszystkich deklarują remis i ogłaszają, że są gotowi do pojedynku następnym razem. Tłum się rozchodzi. Obszedłem mały bazarek w pobliżu świątyni. Zobaczyłem, jak jeden z tantryków chodzi od straganu do straganu. Targowisko odbywa się tam raz w tygodniu. Nie ma tam żadnego budynku, ani nic takiego. Ludzie przychodzą, rozkładają za ziemi matę lub koc i na nim rozkładają swe towary. Rozpoczynają sprzedaż i głośno wykrzykują ceny. Tak trwa do zachodu słońca. Tuż przed zamknięciem pojawiają się miejscowi gangsterzy i zbierają od nich haracze. Gdy oni odeszli, wszyscy bali się tego magika, który obchodził stragany i zbierał zapłatę. Gdy już poszedł, spytałem kilku sprzedawców, dlaczego oni na to pozwalają. Jeden człowiek powiedział, że jeśli nie da pieniędzy, to ten tantryk pozamienia wszystkie te warzywa w jakieś stwory, bo on potrafi nawet sprawić, że węże będą spadać z nieba. Ktoś inny powiedział, że wszystko może się wydarzyć gdyż ten człowiek nie ma serca. On może robić, co chce i żaden policjant nie odważy się go dotknąć. Trzeci powiedział, że on zmieni kolor skóry mojej żony, jeśli nie zapłaci haraczu, gdyż chatan (typ ducha) pracuje dla niego. Chatan wywodzi się z sanskryckiego słowa chetana czyli świadomość. Czy istnieje związek pomiędzy tym słowem a arabskim saitan lub hebrajskim szatan, to pytanie dla etymologów.

Miałem zamiar dojść do sedna tego, co zobaczyłem i usłyszałem. Bez dalszego marnowania czasu na bazarze, udałem się do lasu poza wsią. Powiedziano mi, że rezydencję tantryka znajdę na końcu długiego pola ryżowego wśród eukaliptusowców.

Po przedarciu się przez wieś, co zajęło mi trochę czasu, w końcu dotarłem na miejsce. Na polanie zobaczyłem niewielką, prymitywną konstrukcję z drewna pod banyanowym drzewem, z kawałkiem skały udającej dach. Dach ten nie był pełny, można było z jednej strony wystawić głowę. Wokół leżało pełno zwierzęcych kości, ludzkich czaszek i włosów i wszelkiego rodzajów odrażających rekwizytów.

W drzwiach, jeśli rozwalony kawałek ściany możesz nazwać drzwiami, siedziała ładna, jasnoskóra, młoda kobieta. Nie miała jeszcze 20 lat i wyglądała na pannę. Miała długie, wilgotne i rozpuszczone włosy. Ubrana była w długą do kostek bordową sukienkę. Jej spojrzenie było puste i nie zmieniło się nawet wtedy, gdy się do niej odezwałem. Gdy zapytałem ją o tantryka, którego szukałem, wymamrotała bym zaczekał, bo on przyjdzie. Zapytałem ponownie i dostałem identyczną odpowiedź! Widziałem wyraźnie, że była ona pod jakimś wpływem. Z ciekawości, powoli dotknąłem jej prawego policzka, ale ona jakby tego w ogóle nie poczuła. Co parę minut powoli opuszczała głowę, jak ktoś, kto czyta gazetę, a na jej ustach błąkał się zaczarowany uśmiech.

Usiadłem na zewnątrz i czekałem. Usłyszałem jak ktoś nadchodzi przez las. Na polanę wszedł mężczyzna, w którym rozpoznałem tego tantryka, który zbierał haracze. Teraz nie wyglądał tak dziko ani strasznie. Tak na prawdę, to wyglądał jak przeciętny człowiek z ulicy, rikszarz na przykład. Nadal jednak można było dostrzec w jego twarzy dziwny rodzaj nastroju kontrolowania. Ale nie jak u zmysłowej i pożądliwej osoby, ale jak u kogoś, kto pożąda mocy. Można powiedzieć, że stwarzał ten sam rodzaj atmosfery wokół siebie, co wielki człowiek interesu - mieszaninę bezlitosnej ambicji i próżnej pewności siebie. Ale jego sukces nie należał do sfery biznesu, lecz czarnej magii. Bez słowa zaprowadził mnie do swej chaty.

Przednią część chaotycznego wnętrza zajmował piec, który tworzyły po prostu poustawiane cegły wokół palących się drew. Na nim stał duży miedziany czajnik z dwoma uszami. Spod przykrywki wydobywała się para, której smród przyprawiał mnie o mdłości. Niewiele brakowało, bym zwymiotował. Przy dwóch innych ścianach zobaczyłem płaski kamień o bardzo wypolerowanej powierzchni, mały regał zawalony palmowymi liśćmi i stare rozbite harmonium. W innym kącie dostrzegłem znajome figurki z mąki ryżowej, przyprawiające o dreszcze z powodu ich infantylności i makabryczności zarazem. Gdy wchodziłem pochylony, przejechałem głową po zwisających z krokwi związanych włosami i kościach. Tantryk odpalił od pieca kilka świec i usiedliśmy.

Zaczynało zmierzchać. Nerwowo zacząłem tłumaczyć się przed nim z mojego nowego zainteresowania, jakim była Tantra. Mężczyzna wpatrywał się we mnie nieustannie z nieciekawym zimnym uśmiechem na ustach, aż dotąd dopóki nie wypaliłem w pośpiechu, “Czy możesz mnie uczyć? Czy myślisz, że mógłbym uczyć się od ciebie?”

Wtedy on śmiertelnie spokojnym głosem zapytał, “To zajęcie należy do mnie, ale powiedz mi, jak daleko chcesz zajść?”, po czym zaśmiał się przerażająco.

“Prawdę mówiąc, to chciałbym wiedzieć takie rzeczy, jakie robisz po to, by rozwinąć wiarę w sferę duchową”.

"Czy widziałeś mój dzisiejszy pokaz”, spytał utrzymując swój gadzi uśmiech.

“Och tak, robił on wielkie wrażenie. Jak robisz takie rzeczy?”

Mężczyzna przyglądał mi się chwilę w zamyśleniu, po czym odpowiedział, “Mogę powiedzieć ci, gdzie znajdziesz trochę głębszy wgląd w misterium Shakti (mocy). Będzie to rodzaj testu dla ciebie, ale nie będzie on miał nic wspólnego ze mną. Powiem ci, dokąd masz pójść i dam ci pewną radę, by cię przygotować. Ale będziesz musiał polegać sam na sobie. Wybrałem pewne miejsce bardzo blisko domu twojego muzułmańskiego przyjaciela".
Zdumiało mnie to, skąd on wiedział o moim muzułmańskim przyjacielu.

"Jeśli to co zobaczysz, przekona cię, że to nie są to tylko jakieś sztuczki salonowe, to możesz wrócić tu po poważne instrukcje. Jesteś zainteresowany?" Skinąłem gorliwie głową - byłem bardzo zainteresowany. Mężczyzna powiedział mi o małej muzułmańskiej osadzie w pobliżu drzew chavuk, które przypominają sosnę. Pośrodku tego chavukowego lasku była polana. Podczas następnej pełni księżyca miałem udać się tam nocą i po prostu obserwować, co się tam pojawi.

“Za żadną cenę nie zaśnij. Musisz mieć ze sobą pełną kieszeń małych białych kamieni - jeśli przestraszysz się, najpierw napluj na kamień, a potem rzucaj za siebie tak daleko jak potrafisz, jeden za drugim i uciekaj. One pomogą ci w ucieczce. Spróbuj tego doświadczenia, potem możesz tu wrócić”.

Rezydencję tantryka opuściłem w niemałym podnieceniu, wyczekując następnej pełni księżyca. Popołudniem, w dzień poprzedzający TĘ noc, pojawiłem się we wskazanej okolicy razem z moim muzułmańskim przyjacielem. Wkrótce odnaleźliśmy małą wieś, o której mówił tantryk i dyskretne rozpytaliśmy o lasek drzew chavuk. Około zachodu słońca byliśmy na miejscu. Na wypadek gdybyśmy mogli potrzebować jakiejś pomocy, mój przyjaciel zawarł szybką znajomość z muzułmańską rodziną mieszkającą po drugiej stronie drogi biegnącej skrajem lasu, w odległości jakichś 100 metrów. Ludzie ci potwierdzili, że z naszą eskapadą na pewno może wiązać się jakieś niebezpieczeństwo i powiedzieli nam, że postawią w oknie zapaloną lampę, abyśmy łatwo mogli znaleźć drogę do nich. Nasze kieszenie były pełne białych kamieni.

Po kilku godzinach zabijania czasu we wsi, wróciliśmy do lasu około godziny 23.00. Księżyc stał wysoko na bezchmurnym niebie i oblewał wszystko swym bladym blaskiem. Po krótkim spacerze w dół delikatnego nachylenia terenu, doszliśmy do miejsca, gdzie były powycinane drzewa. Na środku poręby dostrzegliśmy zrujnowane okrągłe obmurowanie starej studni.

Usiedliśmy na ściętym drzewie w odległości jakichś 20 metrów od niej, nie wiedząc, czego mamy oczekiwać. Każdy, najmniejszy nawet szelest dochodzący z lasu, natychmiast przyciągał naszą uwagę. Przez długi czas nie wydarzyło się zupełnie nic. W końcu po północy mój przyjaciel przysnął. Pamiętając ostrzeżenie tantryka, ja pozostałem czujny. Siedziałem tyłem do studni i przeczesywałem spojrzeniem niczym reflektorem linię drzew dookoła. Można było usłyszeć każdy pojedynczy podmuch wiatru przechodzącego przez cienkie liście drzew chavuk.

Dziesięć minut po tym, jak mój przyjaciel zasnął, zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Zrywając się nagle na nogi i odwracając w tył, dostrzegłem coś, co sprawiło, że moje serce prawie zamarło. Skąpana w blasku księżyca, na wieńcu studni stała wysoka, posągowa postać kobieca. Nie wiem skąd ona tam się wzięła, ale byłem pewny, że nie przyszła tam, ponieważ cały czas patrzyłem. Jej oczy były zamknięte. Przez chwilę zastanowiłem się, czy ona przypadkiem nie była lunatyczką. Z twarzy i budowy ciała nie była podobna do indyjskich kobiet. Jej długie, rozpuszczone włosy, zwieszające się z przodu ciała i sięgające do kolan, były jej jedynym okryciem, poza tym, była naga. Jej natrętnie zmysłowa postać była jednocześnie wabiąca i przerażająca.

Wpatrując się z otwartymi ustami w tę "zjawę", szturchnąłem mojego śpiącego przyjaciela nogą. On ocknął się i odwrócił, by zobaczyć, na co ja patrzyłem. Ujrzawszy tę dziwną postać, z przerażenia nie mógł złapać powietrza i zerwał się na równe nogi. Powieki "zjawy" podniosły się natychmiast ukazując piekielne oczy, które zaczęły penetrować ciemność przeszywającym tygrysim spojrzeniem. Jej straszne oczy spoczęły na mnie. "Zjawa" spłynęła ze studni na ziemię z lekkością kosmyka bawełny. Jej nogi niosły ją w naszą stronę, chociaż nie mogę powiedzieć czy był to chód, bieg czy płynięcie, gdyż żadne z tych słów nie jest w stanie dokładnie oddać jej ruchu. Poruszała się nie zginając kolan, szybko i płynnie stawiając małe kroczki, bez jakiegokolwiek wysiłku, co przypomniało ruch stonogi. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby dolna część jej ciała była zmotoryzowana a impet spowodowany nagłym ruchem do przodu, odchylił jej głowę i górną część ciała do tyłu. Tak to przynajmniej wyglądało.

Mój przyjaciel, trzęsąc się gwałtownie i bełkocząc, schwycił mnie za rękę i zrywając się do ucieczki w kierunku drogi, szarpnął mnie za sobą. Ale ja pozostałem nieruchomy, sparaliżowany tajemniczym spojrzeniem tej istoty. Chciałem mu powiedzieć, że nie mogę się ruszyć, ale żaden dźwięk nie wydostał się z mojego ściśniętego gardła. Zostawił mnie więc i uciekł ratując swe życie, a tym czasie "zjawa" przebyła już połowę odległości do nas. Taką samą śmiertelnie hipnotyzującą władzę, jaką nad stojącą na szosie sarną mają reflektory samochodu, miały jej oczy nade mną.

Już tylko ostatnie kilka stóp dzieliło ją ode mnie. Mój przyjaciel krzyknął gdzieś za mną “uciekaj!”. W tym momencie, nagle coś przeleciało przez powietrze i wylądowało za "zjawą". Wtedy zdjęła ona ze mnie swoje hipnotyzujące spojrzenie, by zobaczyć, co to było. Natychmiast odzyskałem kontrolę nad sobą i w panicznym strachu zerwałem się do ucieczki. Pobiegłem za przyjacielem w kierunku drogi. Zobaczyłem jak on obrócił się, wyjął coś z ust i rzucił ponad moją głową. Wtedy przypomniałem sobie: kamienie! Pędząc nadal jak szalony, sięgnąłem do kieszeni i wygrzebałem jeden. Wrzuciłem go na moment do ust, a następnie, nie oglądając się, cisnąłem za siebie.

Z łomoczącymi sercami wypadliśmy z lasu, przecięliśmy drogę i co sił w nogach pognaliśmy polem w kierunku domu muzułman. Obróciłem się i zobaczyłem, że "zjawa" też przecięła już drogę i nadal podąża za nami. Straszliwa myśl przemknęła mi wtedy przez głowę, że nie uciekniemy przed nią! Zwalniając tempo z powodu potknięcia się, zanurzyłem rękę w kieszeni i wyciągnąłem pełną garść kamieni. Polizałem je żarłocznie, a następnie rzuciłem wszystkie prosto w nią i z maksymalną szybkością zerwałem się ponownie do ucieczki. Oglądając się przez ramię widziałem, że ona zbierała je i oglądała jeden po drugim, po czym w przypływie furii cisnęła nimi o ziemię i wznowiła swą pogoń za nami.

W tym czasie dolecieliśmy już do domu muzułman. Bez tchu wpadliśmy do środka i zaryglowaliśmy za sobą drzwi. Z innego pokoju wyłonił się mężczyzna i jego stara matka. Dali nam miejsce do siedzenia i szybko pozamykali okiennice na wszystkich oknach. Następnie mężczyzna wręczył każdemu z nas po dużym lśniącym nożu. Tymczasem jego matka zaczęła na głos czytać święty Koran. Kimkolwiek lub czymkolwiek była ta tajemnicza istota, nie próbowała dostać się do domu. Po mniej więcej godzinie muzułmanin i jego matka poszli do innego pokoju spać. A ja i mój przyjaciel, trzęsąc się ze strachu, nie ośmieliliśmy się zasnąć przed pierwszymi promykami świtu.

 

Rozdział 2: Sekrety Tantry Lewej Ręki
 
Kiedy spotkaliśmy się ponownie, mistrz tantry był dużo bardziej przystępny. Zostałem powitany ciepłym objęciem i zaproszony, by odprężyć się pod banyanowym drzewem. Wyczułem, że teraz byłem "swój". Zapytałem mistrza, "Cóż to było to, co zobaczyłem?"
 
On zachichotał widząc podekscytowanie nowicjusza. "A więc byłeś pod wrażeniem?" Skinąłem głową. "Widziałeś Mohini, demonicę z podziemnego świata. Gdybyś o tym wiedział, to mogłeś zawrzeć z nią pakt na następny cykl Jowisza (dwanaście lat). Ty obiecujesz zadowolić jej pożądanie raz na miesiąc, a ona w zamian za to słucha twych poleceń - może chronić twoją własność, zniszczyć twoich wrogów, cokolwiek. Ale pakt z Mohini jest bardzo niebezpieczny. Kiedy ona przychodzi po seksualną satysfakcję, może w trakcie nocy przyjąć osiemnaście form i oczekiwać, że zadowolisz każdą z nich. Jeśli nie będziesz w stanie, to zapłacisz za to życiem. I jeśli podczas dwunastu lat waszej relacji poczujesz atrakcję do innej kobiety, również będzie cię to kosztować życie. Nagle zwymiotujesz krew i po tobie".

Spytałem, "Dlaczego ona tak się interesowała tymi białymi kamieniami?"
 
"Mohini pobiera energię z męskiego nasienia. Oprócz przyjemności z samego seksu, to jest jej główne zainteresowanie. Spośród cielesnych płynów, ślina jest najbardziej podobna do nasienia, dlaczego rzucanie białych kamieni, na które naplułeś, jest niezawodnym sposobem na odwrócenie jej uwagi. Ludzie, którzy w czasie snu się ślinią, nie wiedzą, że w ten właśnie sposób przyciągają takie sukuby, kobiece demony, które przejmują kontrolę nad ich ciałami".
 
Tantryk oszacował mnie wzrokiem i zapytał, "czy twoja wiara w okultyzm wzrosła?" Przełknąłem ślinę i palnąłem, "Tak, jakby mogło być inaczej? Tego przeżycia nie zapomnę do końca życia!"
 
"A więc chcesz się nauczyć czegoś od mnie?"
 
"Tak, oczywiście!"
 
Tantryk ułożył plan spotkań w oparciu o moje dni wolne od pracy. Średnio byłem u niego co dwa tygodnie, ale czasami zdarzało się, że nie widzieliśmy się aż czterdzieści dni, z uwagi na jego brak czasu. Naszą znajomość kazał mi utrzymać w sekrecie.
 
Podczas naszych spotkań uczył mnie teorii, czytał mi i wyjaśniał sanskryckie wersy ze starej książki. W trakcie tych lekcji dowiedziałem się, że miał on dwunastu chatanów pod swą kontrolą. Angażował te demony w przerażające zadania, takie jak straszenie lub wywoływanie obłąkania w rywalach swoich klientów, lub nawet ich zabijanie.
 
Dowiedziałem się również, że mój mistrz podjął ścieżkę vamamargi by zemścić się na ludziach, którzy użyli tych samych metod by zaszkodzić jego rodzinie. Najpierw zniszczył swych wrogów, a potem sam wszedł do "branży". W Indiach, vamamarga zawsze była ostatecznym rozwiązaniem, jeśli chodziło o sprawiedliwość i zdobycie szacunku (przetłumaczyć przysłowie).
 
Poza bezwzględnością, jaka cechowała mojego mistrza, znalazłem w jego charakterze cechy godne podziwu. Jedną z nich było to, że miał pełną samokontrolę nad sobą mimo, że do swych rytuałów używał kobiet. Był bardzo rzadkim typem mężczyzny, którego nie interesowała przyjemność zmysłowa, ale posiadanie mocy.
 
Inną dobrą jego cechą, szczęśliwie dla mnie, było to, że gdy już stawał się twoim przyjacielem, to nie zdradził cię. Wielu mistrzów tantry przyjmuje uczniów tylko dlatego, że potrzebują asystentów, a nie dlatego, że chcą dzielić się swoją wiedzą. Ponieważ w tantrze dzisiejszy uczeń jutro może stać się rywalem mistrza, tacy uczniowie mogą znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie, gdy nie są już dłużej potrzebni. Ale mój mistrz zaakceptował mnie jako przyjaciela, wiedząc, że nie podejmę tej ścieżki na poważnie. Ja tylko eksperymentowałem.
 
Przez ostatnie dziesięć lat usiłował on zdobyć siły mistyczne poprzez metodę zwaną uttara-kaula, wielbienie Shakti w formie dziewicy o szczególnie pięknych cechach fizycznych. Jego chatanowie wyszukiwali mu takie piękności, gdy podróżował w Kerali ze swymi magicznymi pokazami.

Od czasu do czasu wprowadzał on taką kobietę w hipnozę i prowadził ją do miejsca palenia zwłok. Tam polewał ją alkoholem i przy pomocy mantr i mudr (symboliczne gesty ręką) przywoływał moce bogini. Podczas takich rytuałów musiał on jednak cały czas być wolny od pragnień seksualnych (żył w celibacie przez ostatnie trzydzieści lat). Po obrzędzie, bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, nietknięta dziewczyna wracała do domu nie pamiętając nic z tego, co się wydarzyło.
 
Ukończywszy teorię, jednej nocy asystowałem mu w szczególnie potwornym rytuale. Zabrał mnie do krematorium, gdzie był człowiek zajmujący się paleniem ciał i który współpracował z nim. Ten człowiek wyciągnął z ognia tlące się, na wpół spalone ciało, które użyliśmy jako pewnego rodzaju ołtarz. Mój mistrz usiadł przy nim w medytacji. Ja miałem pudełko zawierające osiem różnych proszków i na sygnał dany przez mojego mistrza, sypałem jeden z nich na gorące, skwierczące zwłoki, a ten drugi człowiek od czasu do czasu kładł na nich żar z ogniska, by utrzymać gorąco.
 
Te proszki dawały różne kolory i zapachy dymu. Z każdym kłębem dymu mój umysł otwierał się na szczególny rodzaj myśli. Na przykład jeden proszek spowodował, że w umyśle zobaczyłem bezchmurne rodzaje nieba: o świcie, w południe, o zachodzie słońca i w nocy. Inny proszek powodował wizje różnych rodzajów chmur. Dzięki następnemu proszkowi widziałem różne zbiorniki wodne. Niektóre wizje były okropne, jak te, kiedy widziałem sterty różnych odchodów, a czasami były bardzo zmysłowe. We wszystkich przypadkach musiałem trzymać umysł pod kontrolą i nie pozwolić, by ogarnęła go fascynacja, pożądanie czy odraza.
 
Zostałem użyty przez mojego mistrza jako "monitor wideo" dla jego własnych medytacji. Miałem podtrzymywać niezmącone wizje w mojej głowie, gdy on wchodził do nich własnym umysłem. Każda wizja była drzwiami do jakiegoś konkretnego poziomu świadomości i na każdym z tych poziomów on musiał przebłagać szczególną formę Devi.
 
Ta rytualna medytacja trwała mniej więcej do godziny przed świtem. W końcu postawił i objął mnie, mówiąc, "Z twoją pomocą, tej nocy odniosłem sukces. Cóż masz za umysł!"
 
Wyjaśnił mi, że od dawna pragnął przeprowadzić ten obrzęd, ale z powodu braku odpowiedniego asystenta, nigdy nie mógł doprowadzić go do końca. Teraz, powiedział mi, osiągnął moc czynienia rzeczy niewidzialnymi (łącznie z własnym ciałem), jak również moc powielania ich w wielokrotnych formach.
 
Takie moce nazywają się siddhi i są uzyskiwane przez jogina po długim i żmudnym praktykowaniu wyrzeczeń i medytacji, nawet przez wiele żyć. Joga poprzez wzrost czakramów wolno odkrywa ukryte punkty mocy umysłu.
 
Ale proces tantryczny, jeśli uwieńczony jest sukcesem, umieszcza umysł medytującego pod takim intensywnym ciśnieniem, że siddhi-czakry mogą nagle zostać otwarte szeroko przez potężny wybuch siły woli. Dlaczego właśnie rytualizm tantryczny łączy takie wybuchowo sprzeczne elementy jak ślubowanie celibatu z kąpielą nagich dziewcząt w alkoholu. Dlatego również tantra jest tak niebezpieczna, ponieważ jej wymuszone wypaczenia umysłu często kończą się obłąkaniem.
 
Podobnie niebezpieczne są zebrania jakie tantrycy mają z chatanami, mohini i podobnymi złymi duchami. Jak mówi stare przysłowie "kornacy giną od słoni, zaklinacze węży umierają od węży, a tantrycy umierają od istot, które przywołują i próbują kontrolować".
 
Po tej sesji w krematorium mój mistrz powiedział mi bym go już więcej nie odwiedzał. "Zobaczyłeś już wystarczająco dużo, by mieć wiarę w sferę pozazmysłową. Jeśli jesteś inteligentny, to podejmiesz właściwe życie religijne. Ta ścieżka jest tylko dla takich szalonych ludzi jak ja".
 
I faktycznie, przy pomocy mojego mistrza moja wiara znacznie wzmocniła się. Doszedłem do wniosku, że jeśli takie demonstracje mocy, jakich on dokonywał były możliwe poprzez ciemne praktyki tantry lewej ręki, to cuda przypisywane Krishna Murti w Guruvayur musiały być nieskończenie bardziej wzniosłej i czystej natury.
 
W tym okresie, kiedy pobierałem nauki od mojego mistrza odwiedziłem też innych tantryków. Dwóch z nich zwłaszcza było głównym powodem tego, że wziąłem pod uwagę ostrzeżenia mojego mistrza i zalecenie, bym opuścił vamamargę. Nie chciałem stać się kimś takim jak oni.
 
Pierwszą z tych osób była kobietą, która miała reputację największego tantryka w całej Kerali. Czasami przebywała ona w zrujnowanym domu we wsi poza Trichur. Tylko wielkim wysiłkiem udało mi się ją tam odnaleźć, ponieważ była bardzo zakonspirowana. Krążyły pogłoski, że była ona poszukiwana przez prawo, więc nie rozpytywałem o nią otwarcie z obawy bycia zatrzymanym jako współwinny.
 
Kiedy przyszedłem do tego domu, nie dostrzegłem żadnych oznak jego zamieszkania za wyjątkiem starej kołdry rzuconej na jakąś stertę na werandzie. Rozejrzałem się dookoła i nie znalazłem nikogo. W końcu złapałem za róg kołdry, by zobaczyć, co jest pod spodem. Kołdra została mi nagle wyrywana z ręki, a spod niej zasyczał jakiś głos, "Nie dotykaj mojego koca! Jeśli chcesz mnie zobaczyć, to wróć po zachodzie słońca!"
 
Wstrząśnięty tak, że nie da się tego opisać, odskoczyłem od kołdry jak gdybym nagle zobaczył skorpiona. Poszedłem do wsi i w małej jadłodajni zjadłem obiad. Gdy słońce zniknęło za horyzontem wróciłem do starego domu.
 
Gdy wchodziłem na werandę postać spod kocem poruszyła się i usiadła. Spoglądając na jej twarz przeżyłem następny szok, ponieważ była ona zniszczona ponad wszelkie pojęcie i pokryta zakażonymi ranami. Jej ohydne oblicze przypomniało mi o powtarzającym się koszmarze z dzieciństwa, w którym podobna wiedźma ukazywała się spod schodów starego budynku.
 
Ale moja fascynacja jej słynnymi zdolnościami przebiła moje obrzydzenie. Ponieważ fizycznie nie mogła stać (ona poruszała się za pomocą ludzi, nad którymi miała władzę), usiadłem obok niej. Drżącym głosem powiedziała "Jeśli światło słońca dotknie mojej skóry, umrę. Dlatego możesz mnie widzieć dopiero po zmroku".

Chciałem się przedstawić ale weszła mi w słowo. "Znam cię i wiem, dlaczego przyszedłeś ale nie zajmuję się nowicjuszami. Szukasz radykalnych pokazów mocy, by zdobyć wiarę w istnienie sfery mistycznej. Bardzo dobrze. Ja mam tysiące tantryków, którzy działają pode mną i polecę ci jednego, który bardziej niż ja zaspokoi twoją ciekawość. I gwarantuję - gdy go spotkasz, nie zechcesz zostać tantrykiem samemu".
 
Mistrzyni tantry kazała mi wrócić do wsi i spędzić tam noc. "Następnego ranka zobaczysz kolejkę ludzi wsiadających do autobusu. Dasz kierowcy dwie rupie i będziesz jechał aż do miejsca, gdzie on każe ci wysiąść. Dalej pokieruję cię ja, z tej werandy. A teraz idź już".
 
Wszystko było tak jak ona powiedziała. Około południa wysiadłem z autobusu w muzułmańskiej wiosce, gdzie głównym interesem wydawała się być sprzedaż smażonych chipsów. Stamtąd podążyłem ścieżką prowadzącą poza miasto i przez zielone pole wysokiego zboża. Na końcu pola dostrzegłem dom postawiony na skalistym wzniesieniu. Jakoś wiedziałem, że to było to miejsce, do którego miałem dojść.

Na werandzie domu zobaczyłem cztery młode, ładne kobiety po obu stronach ekstrawagancko ubranego mężczyzny z pełną brodą i długimi włosami. Kobiety ubrane były w czerwone sukienki i miały włosy związane w długie ogony. Mężczyzna wyglądał jak gangster i zacząłem się zastanowić czy przypadkiem nie zaszedłem do domu kogoś o złej reputacji. Cała piątka siedziała na krzesłach, jakby czekali na kogoś. Gdy wszedłem już na schody werandy zauważyłem, że była na niej również spora liczba zwierząt - koty, psy, małpy i nawet jeden szakal.
 
"A więc przyszedłeś!" powitał mnie serdecznie mężczyzna, "i chcesz zobaczyć coś interesującego. W porządku." Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. "Musisz zobaczyć występ, jaki zaplanowaliśmy na dzisiejszy wieczór. A do tego czasu - czuj się swobodnie". Mężczyzna przedstawiał mi swoje towarzyszki i dał do zrozumienia, że będą one dla mnie tak przyjazne, jak tylko zechcę. Grzecznie podziękowałem za ich pomoc w spędzeniu czasu, ponieważ byłem już bardzo ciekawy, jaką ścieżkę ten człowiek praktykował.
 
Jego specjalnością było szpiegowanie ludzi i odnajdywanie zagubionych rzeczy przy pomocy mistycznych wizji. Żeby osiągnąć swe moce wykonywał najbardziej ohydne rytuały, jakie można sobie wyobrazić. Tej nocy miałem być świadkiem jednego z nich.

Mężczyzna powiedział mi, że jego styl tantry nie wymaga podejmowania żadnych ślubowań czy praktykowania wyrzeczeń takich jakie praktykował mój mistrz. On doskonale wiedział o moim mistrzu i jego zaufaniu do mnie i potwierdził, że był to jedyny powód, dla którego miałem możliwość spotkania starej mistrzyni tantry, która skierowała mnie do niego.
 
Dowiedziałem się o niej więcej. "Jej zachłanność na posiadanie mocy nie zna granic. Ona już osiągnęła poziomy, których inni nie są w stanie opanować, a nadal chce więcej i więcej. Jej fizyczne kalectwo jest skutkiem strasznych metod jakie stosowała by osiągnąć ten pułap, na którym się znajduje, ale to nie ma dla niej znaczenia ponieważ jej satysfakcja nie płynie z przyjemności tego ciała. Mówiąc szczerze, jej nie sposób zadowolić. Sekrety wszechświata są nieskończone a ona nastawiła się na zgłębienie ich wszystkich. Jej celem jest połknięcie wszechświata".
 
Tantrycy uważają moc mistyczną, którą oni nazywają połknięciem wszechświata za najwyższy szczyt jaki można osiągnąć. Ma się wtedy dostęp do wszystkiego w całym kosmosie, na każdej planecie, gdziekolwiek, po prostu przez samo pomyślenie. W ten sposób wszystkie pragnienia zostają spełnione przez sam umysł.
 
Jogini, którzy znają ten mistyczny proces mogą mentalnie poruszać się poprzez różne regiony wszechświata tak łatwo jak ktoś, kto porusza się windą z piętra na piętro w budynku. Szybem windy takiego jogina jest centralny kanał psychiczny w jego ciele, który leży wzdłuż jego kręgosłupa. Poprzez medytację jest on w stanie przyłączyć ten kanał do shishumara-chakry, astralnego kanału, który wije się aż od Gwiazdy Polarnej w dół do dolnych regionów wszechświata i łatwo podróżować nim w swym ciele subtelnym na inne planety. Taki jogin może nawet teleportować elementy swego fizycznego ciała przez ten kanał i ponownie złożyć je razem i wtedy wydaje się, że pojawił się tam nie wiadomo skąd.
 
Krótko przed północą tantryk dał mi do niesienia jakąś wysłużoną puszkę i poprowadził mnie do pobliskiego miejsca gdzie palono zwłoki. Tam czekało na niego nie spalone ciało ciężarnej kobiety. Z narastającym przerażeniem patrzyłem jak stał na zwłokach i wymawiał jakieś słowa. Używając specjalnego przyrządu usunął płód z martwej kobiety a następnie zaczął go siekać do słoika wypełnionego do połowy jakimś roztworem. Osłupiały i przerażony uciekłem stamtąd.
 
Poszedłem do strażnika, który wpuścił nas na teren palenia zwłok i oszalały zapytałem "Jak możesz na coś takiego pozwolić? Rodzina tej kobiety zapłaciła wam za spalenie jej ciała, a ty pozwalasz na to co się dzieje z nią i jej dzieckiem!" Wystraszony strażnik ostrzegł mnie szeptem, "Nic nie mów, proszę! Ten człowiek wie, że teraz rozmawiamy. Nie rozzłość go! Musisz być z nim bardzo ostrożny - on zna nawet twoje myśli. Jeśli nie podoba ci się to co on robi to dlaczego przyszedłeś tu z nim?" Zawstydzony wymamrotałem, "Ja tylko chciałem poznać sekrety jego mocy mistycznych..." Strażnik potrząsnął głową z politowaniem i powiedział, "Twoja ciekawość cię zrujnuje. Jesteś młodym człowiekiem, wyglądasz na dobrze wychowanego i inteligentnego, dlaczego mieszasz się w takie sprawy? Po prostu daruj to sobie. Nie zmarnuj swego życia". Ale nie mogłem odejść, ponieważ nie wiedziałem dokąd pójść. Nikt nie błąka się po Kerali w nocy, ponieważ ukąszenie węża jest bardzo prawdopodobne. Usadowiłem się blisko ogniska strażnika i wkrótce przysnąłem.
 
Jakiś czas później, po godzinie czy dwóch, strażnik zbudził mnie. Tantryk zakończył swe rytuały i nadchodził ze słoikiem pod pachą i czaszką dziecka w ręku. "Dlaczego odszedłeś?", upomniał mnie, ale w jego głosie nie było nieuprzejmości. "Jeśli chcesz robić rzeczy, których inni nie są w stanie robić, to musisz zrobić rzeczy, których inni nie są w stanie zrobić!" Tantryk śmiał się a jego swobodne zachowanie zdumiało mnie.
 
"Spójrz na to!", tantryk nie posiadał się z radości i podsunął mi słoik przed nos. Już myślałem, że będzie chciał odkręcić przykrywkę i zaczęło zbierać mi się na wymioty. Ale on tylko chciał mi wyjaśnić, że sporządził miksturę o potężnej mocy. Zganił mnie ponownie za to, że nie pozostałem i nie patrzyłem jak on to robił. W ciemności słoik wyglądał na pusty.
 
"Przynieś puszkę", powiedział. "Wracamy do mnie, a jutro pokażę ci co ten specyfik może zrobić". Tantryk poprowadził mnie przez pola z powrotem do jego domu. On poszedł spać do środka zabierając dwie z dziewczyn. Ja zostałem na werandzie, a mój sen był bardzo niespokojny.
 
Następnego ranka tantryk postawił słoik na małym stole między nami. Teraz mogłem dostrzec, że dno słoika było przykryte jakąś ciastowatą substancją. Z rękoma spoczywającymi na ramionach dziewcząt siedzących po obu jego stronach, odchylił się do tyłu na swoim siedzeniu i przez chwilę sondował mój umysł wpatrując się we mnie bez słowa. "Myślę, że powinieneś przetestować moc tej substancji", powiedział podnosząc brwi w aluzji. "W twojej fabryce jest pewien problem, który możesz tym rozwiązać... jakaś brakująca gotówka?"
 
On miał rację. Ostatnio zniknęła znaczna suma pieniędzy i podejrzenie padło na pana Murthi, chociaż żadnego dowodu na to nie było. Tantryk rozsmarował trochę substancji ze słoika na paznokciu mojego kciuka i kazał mi wpatrywać się w to uważnie. W miarę jak się koncentrowałem zobaczyłem na paznokciu obraz biura, z którego skradziono pieniądze. Odkryłem, że umysłem mogłem zmieniać kierunek patrzenia na obraz tak jak reżyser w studiu TV zmienia obraz na ekranie, każąc operatorowi filmowemu zrobić zoom lub oddalenie i tak dalej. Ale moja mistyczna paznokciowa telewizja była niewiarygodnie bardziej wszechstronna ponieważ pokazywała nawet przeszłość.

Zobaczyłem, że to nie pan Murthi ale inny człowiek wszedł do biura i ukradkiem zabrał teczkę z pieniędzmi po czym schował ją w swoim samochodzie. Po pracy pojechał on do swojego wspólnika i ukrył teczkę u niego. Wspólnik kupił za te pieniądze złoto na czarnym rynku żeby nikt nie mógł wyśledzić gotówki. I widziałem jak złodziej kazał przetopić swoją część złota na gałki drzwiowe, a potem umieścił je na drzwiach swego domu, naturalnie bez poinformowania o tym swojej rodziny.
 
Później dałem o tym znać przyjacielowi z pracy, który napisał anonimowy list do policji. Oni potwierdzili, że gałki drzwiowe w domu tego człowieka były faktycznie ze złota. Został zatrzymany i skazany pod zarzutem wielkiego złodziejstwa.
 
Paznokciowa telewizja miała też swe ograniczenia. Chociaż pozwalała patrzeć przez zamknięte drzwi lub ścianę to nie można było widzieć powyżej lub poniżej pewnej wysokości. Nie można też było przy jej pomocy zajrzeć do potężnych świętych miejsc lub świątyń, jak również mogła być udaremniona przez doskonałego śpiewaka wykonującego pewne melodie. Również pewne rodzaje dymu sprawiały, że to nie działało.
 
Zapytałem go o jego karmę. "Osiągnąłeś tą moc mistyczną przy pomocy bardzo okropnych metod. Jak myślisz, co czeka na ciebie w przyszłych narodzinach?"
 
W tej kwestii tantryk był zaskakująco filozoficzny. "Ci, którzy opanowują tę wiedzę muszą być gotowi ponieść wszystkie tego konsekwencje bez mrugnięcia okiem. Z pewnością będę musiał cierpieć za wszystkich czarne czyny jakie popełniłem. Ale to jest część gry, w którą gramy. My tantrycy postrzegamy całą rzeczywistość jako narastanie i opadanie strumienia Shakti. Podłączamy się do tej mocy i ona wynosi nas na nieopisane szczyty. Później ta sam moc może pogrążyć nas w rozpaczy. Ale cóż innego jest poza tym? Wszystko jest niczym innym jak tylko manifestacją Shakti".

Pytanie tego człowieka – „Ale cóż istnieje innego poza Shakti?” - na które tantrycy nie mają żadnej odpowiedzi, zaniepokoiła mnie. Jeśli naprawdę nie ma nic poza boginią i jej mocą, to oznacza, że ten tantryk oraz stara wiedźma na werandzie, jak i mój mistrz lejący alkohol na ciała kobiet, osiągnęli już wszystko co jest do osiągnięcia. Tej myśli nie mogłem zaakceptować. Musi przecież być coś ponad to.
 
Nie byłem zainteresowany podążaniem dalej ścieżką vamamargi. Ale teoretyczne zasady i podstawowa dyscyplina, którą poznałem od mojego mistrza dały mi wiele pożytku. Nie przeczuwałem, że gdy raz już zerknie się pod przykrywkę puszki Pandory z nadprzyrodzonymi mocami umysłu, to nie będzie tak łatwo zamknąć ją znowu.
 
Pytanie: Jeśli oni osiągnęli już wszystko, to dlaczego nadal usiłowali osiągnąć coś więcej procesami którymi podążali?

 

Rozdział 3: Brama Marzeń - Tantrycy z Kerali

Po trzech i pół roku spędzonych w Kerali zostałem przeniesiony z powrotem do Tamil Nadu by pracować pod kierownictwem raczej surowego głównego księgowego oddziału w Salem pana S. Venkata Subrahmaniana. Jak jest to w powszechnym zwyczaju, by do wykształconych anglojęzycznych Tamilów zwracać się pierwszymi inicjałami ich imion i nazwiska, on był wszystkim znany jako S.V.S.
 
Moimi dwoma rówieśnikami, dobrymi przyjaciółmi i współpracownikami byli: Vaidyanathan - poważny, noszący okulary i trochę nieśmiały oraz Shankara Subrahmania - duży, wesoły facet. Pierwsze sześć miesięcy mieszkałem sam w małym wynajętym pokoju, a następnie mieszkałem z Shankarą do wiosny 1974.
 
Do Tamil Nadu wróciłem z czymś więcej niż tylko zdobytym doświadczeniem biurowym. Kiedy byłem w Kerali moje młodzieńcze zainteresowanie płcią przeciwną rozkwitało, ale z pewną różnicą. Z lewo- i prawo-ręcznej tantry nauczyłem się bardzo wyszukanego sposobu oddziaływania na kobiecą duszę. Kilka bliskich związków jakie miałem z dziewczętami w Kerali były eksperymentami z mocą Shakti, w których popęd seksualny nie zmierzał do fizycznego zaspokojenia ale pomagał zwiększyć doświadczenia umysłu. Od mojego mistrza vamamargi dowiedziałem się, że fizyczny akt seksualny niszczy możliwość prawdziwego wykorzystania kobiety do najlepszego co mają do zaoferowania mężczyznom. Tak więc na zewnątrz pozostałem dobrym bramińskim chłopcem. W rzeczywistości jednak moje pożądanie przyjęło tak kosmiczne rozmiary, że nie widziałem żadnego sensu w usiłowaniu zaspokojenia go przez zwykły seks.

Wróciłem także ze znacznie wzmocnioną wiarą w hinduizm. Trzykrotnie wziąłem udział w dorocznej pielgrzymce do Ghandagiri widząc tajemniczy płomień Ayyappy za każdym razem. Jeden rok zgłębiania okultystycznej tantry przekonał mnie, że rzeczywistość ma znacznie więcej do zaoferowania niż zwykły, mechaniczny akt seksualny. Teraz czułem wystarczającą pewność siebie by otwarcie poświęcić się głównemu nurtowi hinduskiego rytualizmu, który dawniej wyśmiewałem.
 
W Salem stałem się żarliwym wielbicielem Karttikeyi, bóstwa bardzo popularnego pomiędzy Tamilami. On przemawia do mistycznych jak również materialnych impulsów zwykłego człowieka i to mi bardzo odpowiadało. Ponadto nigdy nie zapomniałem wizji z dzieciństwa, jakiej doznałem w jego świątyni.
 
Okultystyczne "samouwielbienie" (ahamgrahopasana) jest bardzo sławne pomiędzy wielbicielami Karttikeyi. Podczas Thaipusam, festiwalu odbywającego się każdą wczesną wiosną, setki tysięcy pielgrzymów, którzy ściągają do jego świątyń w Tamil Nadu, Cejlonie, Malezji, Singapurze, Mauritiusie - gdziekolwiek południowi hindusi zapuszczają swe korzenie - są zawładnięci przez boga i hordę służących mu duchów. W transie Karttikeyi niektórzy nawet przebijają swe języki lub policzki włóczniami. Nie czują oni jednak przy tym żadnego bólu ani nie krwawią. Wypowiadają różne przepowiednie i dokonują pomniejszych cudów stając się na chwilę bogiem.
 
W interesującym porównaniu z chrześcijaństwem, południowo-indyjscy hindusi wierzą, że Karttikeya jest synem Boga (Shivy) i urodził się wskutek cudownego poczęcia. Nazywa się on Kumara - boskim dzieckiem, oraz Mahasena - dowódcą dewów i wojującym wrogiem demonów. Jego bronią jest Shakti Vel - "Włócznia Mocy".
 
Chociaż łatwo obdarza on swych wielbicieli materialnym zadowoleniem (bhoga) to jego intencją jest wzbudzić w nich później wyrzeczenie (tyaga) tak jak pokazał to swym własnym życiem. Kiedyś tak pożądliwie gonił za ślicznymi niebiańskimi dziewicami, że dewowie poskarżyli się jego matce, Parvati. Aby dać mu nauczkę, ona wyjawiła mu, że każda kobieta we wszechświecie tak naprawdę jest jej formą. Głęboko zawstydzony, że pożądał własnej matki od tamtej chwili podjął śluby celibatu (brahmacharya).
 
Ja chciałem tylko być normalnym, ale i oddanym hinduskim wiernym. Nie byłem świadomy jego ukrytego planu, by tak popchnąć mnie do krawędzi frustracji, żebym porzucił moje materialistyczne życie zupełnie.
 
Ponieważ Coimbatore było oddalone na południowy zachód od Salem tylko kilka godzin jazdy pociągiem często wpadałem do domu na weekendy. Patrząc na Coimbatore z góry widać dużą świątynię Karttikeyi na zboczu pasma górskiego Nilgiri. Pewnej niedzieli na prośbę mamy poszedłem tam w towarzystwie narzeczonej mojego brata, jej ojca i dwóch sióstr. Chodziło o to, by nasza rodzina zrobiła na nich dobre wrażenie.
 
Doszliśmy już do połowy długich kamiennych schodów, które prowadziły pielgrzymów od podnóża góry do wejścia do świątyni i zatrzymaliśmy się dla odpoczynku przy świątyni Ganesha. Pośród łagodnego strumienia miłej rozmowy, nagle wyrwała mi się z ust zaskakująca uwaga w kierunku dziewczyny, "Wiesz, zanim ja się urodziłem, moja matka miała córkę, która umarła w dzieciństwie. To ty jesteś nią, urodzoną ponownie. Witaj z powrotem w rodzinie".
 
Ona rzuciła przelotne spojrzenie, poczerwieniała i spojrzała na ojca szukając pomocy. On skrzywił się i potrząsnął głową. "Dlaczego mówisz takie rzeczy?"
 
"Ponieważ jestem tym, którego przyszliście zobaczyć", odpowiedziałem mu, choć było jasne, że to nie była odpowiedź.
 
Cała czwórka spojrzała po sobie. Ośmielony, powiedziałem, "Jestem nim z sześcioma twarzami - samym Shanmukhą, Karttikeyą!"
 
"Kannan", rzuciła siostra, "w twojej głowie są same śmieci. Byłbyś w wystarczającym kłopocie gdybyś winił boga za swoją jedną twarz zaledwie, ponieważ same śmieci z niej wychodzą". Zamknąłem oczy, klasnąłem trzykrotnie w dłonie i usiadłem a oni coś szeptali pomiędzy sobą. W kilka chwil później pojawił się paw i donośnym głosem obwieścił swoje przybycie. Paw jest towarzyszem Karttikeyi.
 
Uśmiechając się nieznacznie otworzyłem oczy. Z niegrzecznym chrząknięciem ojciec wstał na nogi. "Chodźmy dalej", mruknął do swych córek. Podniosłem się i dołączyłem do nich. "Właśnie teraz w świątyni jest kobieta, która jest moim wielbicielem", rzekłem gdy wychodziliśmy z cienia świątyni na zalane słońcem schody. "Ona ma na sobie zielone sari i wkrótce będzie schodziła tymi schodami". Gdy docieraliśmy już na górę, ze świątyni wyszła grupa kobiet i zaczęła schodzić. Jedna miała na sobie jasno-zielone sari. "Przypadek!" syknęły dziewczyny, a ich oczy błysnęły niczym sztylety wymierzone we mnie. Ich ojciec szedł przed siebie sztywno nie zwracając na nic uwagi.
 
Wewnątrz świątyni kapłani oblewali murti różnymi płynami. Gdy polewali formę Karttikeyi mlekiem, też poczułem jak mleko spływa po moim ciele. Podwinąłem rękaw koszuli do łokcia i kazałem ojcu popatrzeć na moją rękę. On zmarszczył brwi a następnie zaczął dyszeć, widząc jak na mojej skórze pojawiły się białe krople. Jego trzy córki wrzasnęły i schwyciły się. Ludzie tłoczyli się wokół nas paplając w podnieceniu. W końcu zostałem wyprowadzony przed kapłanów, którzy nie chcieli zakłócania ich ceremonii.
 
Chociaż wydarzenie to nie rozbiło zaręczyn mojego brata to było ono pierwszym zauważalnym pęknięciem w moim styku z życiem codziennym (światem zewnętrznym).
 
Później dostałem mantrę siddhi Karttikeyi i zdobyłem moc mistyczną, dzięki której mogłem teleportować jego poświęcony popiół z przykrytej miski zamkniętej w szafie do mojej ręki. Otrzymałem tę mantrę jako błogosławieństwo od kapłanów świątynnych, a moc tę zdobyłem po czterdziestu jeden dniach codziennego intonowania mantry określoną ilość razy. Ale, ponieważ nie kontynuowałem intonowania tej mantry, moc ta stopniowo zanikła.

Następna tajemnicza perspektywa otworzyła się kilka miesięcy później. Pewnego wieczora w moim domu w Salem, w pensjonacie, dopiero co zgasiłem światło i położyłem się, gdy usłyszałem puknięcie w drzwi. Wstałem, zapaliłem światło, odsunąłem rygiel i otworzyłem drzwi na oścież. Na korytarzu nikogo nie było. Wychyliłem się ponad klatką schodową i zlustrowałem parter poniżej. Pusto. Zamknąłem drzwi, zgasiłem światło i wróciłem do łóżka. Po paru sekundach, znów puknięcie. Sprawdziłem jeszcze raz. Nic. Kiedy zdarzyło się po raz trzeci, podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Spostrzegłem samotną postać stojącą w cieniach nocy. Był on zupełnie nagi, jego ciało wysmarowane było popiołem, miał długą brodę i zmierzwione włosy. Podnosząc rękę jak gdyby w geście błogosławieństwa poruszył ustami, a ja w swojej głowie usłyszałem słowa "Przyjdź do Chendamangalam". Wtedy odwrócił się i zniknął w ciemności.
 
To było sadhu ze snu o jeziorze, jaki miałem lata wcześniej. Byłem oszołomiony. Gdyby mi się to wszystko wydawało, to teraz wróciłbym do łóżka i zapomniał o tym. Lecz włączyłem światło, ochlapałem wodą twarz i spojrzałem w lustro - byłem obudzony cały czas! Przesiedziałem pół nocy, umysł mi wirował. Kim ten sadhu mógłby być? I, gdzie do diaska jest Chendamangalam?
 
Następnego dnia jeden z naszych przedstawicieli wpadł do biura by oddać zamówienie jakie wziął na jakieś opony do traktora. Położył mi na biurku zadatek klienta, a ja zapisałem w księdze kasowej szczegóły z jego rejestru sprzedaży. Kiedy spojrzałem na adres klienta zatkało mnie: Chendamangalam.
 
Z trudem ukrywając swoje podekscytowanie spytałem go o tą miejscowość. Powiedział mi, że znajduje się ona w odległości nie większej niż dwie godziny jazdy autobusem z Salem. Postanowiłem odwiedzić ją jak najszybciej.
 
Gdy po pracy wróciłem do domu w skrzynce pocztowej znalazłem list od mamy, który zacząłem czytać już na schodach. Mąż jej siostry, urzędnik Canara Banku, został przeniesiony do filii banku w pobliżu Salem. Przenieśli się więc w tę okolicę i zamieszkali w wynajętym domu. Mama prosiła mnie, abym zechciał wkrótce odwiedzić ich pod adresem podanym poniżej. Usiadłem ciężko na łóżku, ponieważ po raz drugi tego dnia zobaczyłem nazwę tego miasta, o którym mówił tajemniczy sadhu.
 
W ten sam weekend wybrałem się autobusem do Chendamangalam przybywając do domu cioci przed obiadem. Po wymianie jakichś czułych słów z rodziną poszedłem zajrzeć do ich ogrodu za domem. Ogródek był otoczony przez wysoki pobielony mur ceglany z zieloną drewnianą bramą po środku jego długości. Gdy otworzyłem bramę na oścież ujrzałem na horyzoncie wzniesienie ze świątynią na jego szczycie, to samo wzniesienie ze świątynią z mojego snu o jeziorze.
 
Nie informując nikogo że wychodzę, przekroczyłem bramę i w ciągu niecałej godziny dotarłem do podnóża tego wzniesienia. Po wejściu schodami na górę znalazłem się przed sanktuarium, które nakryte było dużą szpiczastą kopułą. Zajrzałem do wewnątrz i zobaczyłem tam murti z trzema twarzami i sześcioma rękoma, stojące w pełnej wdzięku pozie na masywnym postumencie z czarnego kamienia. Rozpoznałem symbole Brahmy, Wisznu i Sziwy w rękach bóstwa: pojemnik na wodę i księgę, konchę i lotos, trójząb i sznur korali rudraksha.
 
Podszedł do mnie pujari i dał mi płatki kwiatów, które zostały ofiarowane do stóp murti. Zapytałem go, co to jest za bóstwo. On uśmiechnął się, zadowolony z mojej ciekawości. "To jest Dattatreya".
 
Dattatreya pojawił się w starożytnych czasach jako syn mędrca Atri i jego Anasuyi. Był transcendentalnym dzieckiem mędrca Atri, otrzymanym jako błogosławieństwo od trimurti: Brahmy, Wisznu i Sziwy, trzech form Najwyższego, które tworzą, utrzymują i niszczą wszechświat.
 
Pujari pokazał mi jaskinię poniżej podstawy świątyni. Miała jakieś pięć stóp średnicy i dwadzieścia stóp długości i była grobowcem (samadhi) jogina, którego marmurowy posąg ozdobiony popiołem siedział w pozycji lotosu na końcu jaskini, nad jego pogrzebanymi szczątkami. To był ten sam sadhu, którego widziałem na ulicy kilka dni oraz dawno temu we śnie.
 
Było tam również kilka oprawionych w ramy zdjęć, kilka zdjęć jogina, kilka zdjęć innych świętych i jedno puzzle przedstawiające kota na drzewie, jakie jogin namalował dla odwiedzających świątynię dzieci. Wytwór wyobraźni spełnił się ponownie.
 
Od kapłana dowiedziałem się, że joginem tym był Sri Svayamprakash Brahmendra Avadhuta Swami, który umarł w 1948. Spytałem czy jest to możliwe, żeby mógł on być widziany w naszych czasach. Kapłan kiwnął głową zdecydowanie, "Tak, odkąd Swamiji opuścił swą fizyczną powłokę, pokazał się wielu ludziom. On był siddha-joginem, więc miał takie moce".
 
Powiedział mi, że Brahmendra Avadhuta zrealizował Brahmana, absolutną pierwotną świadomość pozbawioną nazwy, formy, cech czy pragnienia. Ta koncepcja bezosobowego Boga jest mocno osadzona w Indiach i jest szeroko propagowana aż do czasów obecnych przez szkołę Adi Shankary, wedantysty, który żył jakieś 1400 lat temu. Jego zwolennicy nazywają tę filozofię Advaitavada, "doktryną jedności".
 
Brahmendra Avadhuta najpierw wiódł życie rodzinne, mieszkał i pracował w Coimbatore, ale zostawił to wszystko dla Himalajów. Przyjął śluby sannyasy (formalnego wyrzeczenia się doczesnego życia) od guru z linii avadhuta. Jednym z wyrzeczeń jakie podejmują avadhuci jest dighambara-vrata, ślubowanie bycia ubranym tylko w niebo. Przez wiele lat medytował samotnie w górach póki nie dostał inspiracji do przeniesienia się na wzgórze Latagiri w pobliżu Chendamangalam, gdzie założył świątynię Dattatreyi. Przyjął czterech uczniów, z których każdy założył własny ashram w okolicy. Gdy odnalazłem tę świątynię opiekowali się nią potomkowie jego starszego brata.
 
Ich dom znajdował się u podnóża góry. Przedstawiałem się i w trakcie naszego spotkania zapytałem, czy kiedykolwiek w pobliżu było jakieś jezioro.
 
Starsza pani, bratanica jogina, odezwała się po raz pierwszy, "Skąd wiesz o jeziorze?" Starałem się odpowiedzieć wymijająco, wstydząc się ujawnić mój sen. Ona wyciągnęła szufladę zabytkowej szafki i wyjęła pożółkły rysunek świątyni i wzgórza zrobiony za życia Brahmendra Avadhuty. Jezioro było narysowane po jednej stronie wzgórza, gdzie obecnie znajduje się tylko zagajnik małych drzewek. Wskazując na jezioro zdeformowanymi, drżącymi palcami wyjaśniła, "Kiedy Swamiji opuścił ten świat, jezioro wyschło".

Zacząłem odwiedzać Chendamangalam tak często jak tylko mogłem, gdyż moja obsesja na punkcie Dattatreyi i Brahmendra Avadhuty ciągle rosła. Mój umysł był przyciągany przez psychiczny wir, który wydawał się emanować od samadhi. Za każdym razem przebłyski olśnienia i wizje płynęły godzinami przez ten "kanał", porywając mnie poza linię horyzontu zwykłego rozumu. Miejscowi zaczęli uważać mnie za jakiegoś jasnowidza, gdyż zdarzyło mi się w rozmowach z nimi ujawniać nagle ich sekrety lub dokładnie przewidzieć ich przyszłość. Sam nie wiedziałem jak to się dzieje. Inni uważali mnie za pomyleńca.
 
W tamtym właśnie czasie zacząłem studiować filozofię Advaita, by lepiej zrozumieć poziom realizacji jaką osiągnął Brahmendra Avadhuta. Zacząłem poznawać jego uczniów i nauczyłem się od nich co tylko mogłem. W pobliskim mieście był oddział Joga-Misji Shivanandy oferujący książki Advaitystów, które pochłaniałem garściami.
 
Następnie:
 
W grudniu 1973 roku pojechałem autobusem na grupową wycieczkę do Mahabalipuram, starożytnego miasta-portu jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Madrasu. Dzisiaj Mahabalipuram jest sennym małym nadmorskim kurortem dla średniozamożnych wczasowiczów i zagranicznych turystów, ale wiele starych świątyń i rzeźb naskalnych w okolicy świadczy, że niegdyś - półtora tysiąca lat temu, za panowanie królów Pallava - była to siedziba wysokiej kultury.
 
Ostatnim zwiedzanym miejscem tego popołudnia była świątynia Devi w pobliżu mahabalipurskiej latarni morskiej. W drodze powrotnej do autobusu na krótko zatrzymaliśmy się przy Mahishamardini Mandapam, schronieniu dla pielgrzymów (mandapa) wyrzeźbionym w litej skale góry. Na szarym kamieniu lewej ściany zobaczyliśmy zniszczoną płaskorzeźbę przedstawiającą Wisznu walczącego z demonami Madhu i Kaitabhą; a na przeciwległej ścianie była rzeźba Devi z osiemnastoma rękoma zabijająca demona Mahishę.
 
Kiedy tak stałem przed mandapą ogarnęło mnie poczucie deja vu. Przewodnik wycieczki zamknął wszystko kilkoma szybkimi komentarzami, ale mój umysł wędrował do innego wymiaru. Nie zauważyłem jak grupa poszła w stronę autobusu. Byłem sam i jedynym dźwiękiem był świst słonej bryzy wiejącej od oceanu.
 
Chociaż fizycznie byłem tu po raz pierwszy, niejasno przypominał mi się dawniejszy sen, w którym rozmawiałem z około siedmioletnią dziewczynką, w miejscu bardzo podobnym do tego. Usiadłem w mandapie i próbowałem przypomnieć sobie ten sen, ale obraz nie krystalizował się w mojej głowie.
 
Stawało się ciemno. Byłem pewny, że mój autobus już odjechał, a razem z nim moja torba ze zmianą bielizny. Ale nie dbałem o to. Deszcz zaczął padać, szybko plamiąc brązowawy piasek na zewnątrz mandapy. Łysiejący starszy człowiek ubrany na biało zszedł w dół kamienistą ścieżką biegnącą od świątyni Devi i skrył się w mandapie, a w ślad za nim dwie panie. Wraz z zapadnięciem mroku, ustał deszcz.
 
Starszy mężczyzna odchodząc z paniami obejrzał się za siebie i spytał, "Pan nie idzie? Już nie pada". "Czekam na przyjaciela", odpowiedziałem wymijająco. "Cóż", powiedział, "jeśli chce pan się stąd wydostać jeszcze dziś wieczorem, to lepiej poczekać na przystanku. Ostatni autobus do Madrasu zaraz przyjedzie". Potem oni poszli.
 
Niebo przejaśniło się i kłębiące się deszczowe chmury ustąpiły miejsca księżycowi, gwiazdom i nieprzeniknionej czerni za nimi. Noc - okrywająca i pogrążona w myślach, poprzedzająca stworzenie świata tajemnica istnienia, o której zapominamy w ciągu dnia dzięki jego złudnym formom i kolorom - wślizgnęła się cicho z otchłani kosmosu i wyszeptała sekrety życia starożytnemu kamiennemu panteonowi Mahabalipuram. Słonie odtrąbiły nadejście nocy, apsary tańczyły by go zabawić, bogowie i mędrcy ofiarowali mu swe błogosławieństwa. Prawdziwy koneser wieczności pozostał niewzruszony, zagadkowy. Noc widziała daleko dziwniejsze rzeczy, niż świętowanie posągów.
 
Nagle wyczułem, że nie jestem sam. Z napiętymi mięśniami i rozszerzonymi z niepokoju nozdrzami, wytężyłem wzrok by zobaczyć, cokolwiek to było.
 
Coś ruszało się za dużym głazem na zewnątrz. Usłyszałem ciche brzęczenie dzwoneczków przy stopach i mała ciemna postać weszła do mandapy i stanęła przede mną. To była mała dziewczynka.
 
Wpatrywałem się w nią intensywnie poprzez rozświetlony blaskiem księżyca mrok i przypomniałem sobie mój sen. To była ta sama dziewczynka, około siedmioletnia i wyjątkowo śliczna. Ona miała na sobie jedwabistą długą niebieską spódnicę, pasującą bluzkę i pachnący kwiat przypięty do włosów. Na rękach miała bransoletki, a na szyi złoty łańcuszek.
 
Uśmiechając się nieśmiało, siadła z gracją pod płaskorzeźbą Devi. "Wujku, nie odchodzisz stąd?" Jej głos był miękki i melodyjny.
 
"Nie, czekałem tu, mając nadzieję, że cię spotkam".
 
"Czekałeś na mnie?", zachichotała. "Chciałbyś trochę maślanki?" Poderwała się, wybiegła z mandapy i zniknęła znów za skałą. Wyszedłem za nią sądząc, że zniknie tak szybko jak się pojawiała. Ona biegła ścieżką w stronę pobliskiego parterowego domu, gdzie paliły się światła. Gdy ją doganiałem, ona zawołała i pojawiła się jakaś kobieta. "Proszę, daj Wujkowi trochę maślanki", słodko poprosiła dziewczynka.
 
Czekałem przed drzwiami razem z nią, a kobieta poszła po metalowy dzbanek i szklankę. Kiedy wróciła, podała mi pełną szklankę, a ja zapytałem o dziewczynkę. "Jej ojciec jest tutaj urzędnikiem rządowym", powiedziała. "A ja pracuję dla niego, jako opiekunka dziecka. Ona jest bardzo niezwykłym dzieckiem. Jest w stanie przewidywać przyszłość". Maślanka była przepyszna. Gdy podałem szklankę do nalania jeszcze jednej porcji, kobieta dodała, "Niektórzy ludzie w tym mieście to nawet myślą, że ona jest boginią".
 
Po skończeniu maślanki nachyliłem się i potrząsnąłem rękę dziecka. "Dziękuję, mała księżniczko. Myślę, że już czas na mnie, ale jestem bardzo szczęśliwy, że cię spotkałem". Jej oczy błysnęły, "Odprowadzę cię na przystanek". Potrząsnąłem głową, "Na przystanek? Nie, autobus już odszedł". Ona zachichotała i drażniąco odcięła, "Nie autobus, tam jest samochód, który cię zabierze!"
 
"Ona tak właśnie zawsze mówi" czule odezwała się kobieta głaszcząc dziewczynkę po policzku. Wszyscy ruszyliśmy w stronę przystanku autobusowego, niedaleko od domu.
 
Nagle po drodze, ona stanęła i pociągnęła nas za ręce. "Musimy koniecznie wrócić do Mahishamardani Mandapam", powtarzała w kółko. Opiekunka przeprosiła za jej zachowanie. "Ona zawsze tak się zachowuje. Niektórym to nie przeszkadza, a innych to drażni. Mam nadzieję, że nie jest to dla pana kłopot".
 
"Nie, wcale nie", uśmiechnąłem się i poddałem się gdy dziewczynka pociągnęła mnie za kciuk. Zawróciliśmy, minęliśmy dom i poszliśmy krótką ścieżką do mandapy. Opiekunka została na zewnątrz. Ja usiadłem w ciemnościach mandapy, a mała dziewczynka stanęła przed mną.
 
Ku mojemu pełnemu zdumieniu, ona zaczęła mówić o moich eksperymentach z tantrą w Kerali, używając słownictwa znanego tylko tym, którzy są inicjowani do ścieżki vamabaga. Następnie powiedziała mi, że marnowałem tylko czas pluskając się w mistycyzmie i filozofii Advaita. "Jeśli chcesz robić coś sensownego w życiu, być przydatny", powiedziała stanowczo, "to możesz zająć się wielbieniem Bala i dać sobie spokój z tym wszystkim, co robisz teraz".
 
Bala jest formą Devi jako dziewicy. Czczenie Bala jest jedną z najczystszych postaci pujy w linii Shakta. Będąc pod postacią dziecka, bogini nie przyznaje zgubnych dobrodziejstw poszukiwanych przez tantryków.
 
"Ale ja mam pracę", odpowiedziałem prawie żałośnie. "Czy nie jest to wystarczająco przydatne?" Mój umysł gonił na przyspieszonych obrotach. Czy to sama Devi przemawiała przez to dziecko?
 
"Ona nie będzie wiecznie trwać", powiedziała tym samym, stanowczym głosem. "Powinieneś stać się przydatny każdemu, wszystkim żywym istotom. Ale żeby dojść do tego poziomu, musisz uwolnić się od pożądania, czego nie osiągnąłeś swoimi własnymi metodami. Ostatecznym celem wielbienia Devi jest po prostu odnoszenie się do bogini jak i do wszystkich kobiet w czysty sposób. Devi jest naszą matką, a wszystkie kobiety ją reprezentują. Jak długo postrzegasz kobiety jako obiekty pożądania, tak długo jesteś grzeszny jak ktoś, kto pożąda swojej własnej matki. Ale jeśli będziesz żeńską zasadę respektować właściwie - jako matkę - staniesz się faktycznie potężny. I również przydatny". Byłem jak oniemiały. Jak miałem odpowiedzieć na takie mądre słowa pochodzące z ust małego dziecka? Ale ona nagle pociągnęła mnie za rękę i krzyknęła rozemocjonowana, "Wujku, chodźmy na przystanek autobusowy. Twój samochód już czeka". Wracaliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wynajęty Ambasador z kierowcą i dwoma zagranicznymi turystami na tylnym siedzeniu stał na przystanku. Motor pracował. Dziewczynka podeszła do okna kierowcy i wymieniła z nim kilka słów. On odwrócił się do turystów i spytał ich, czy mogę zabrać się z nimi z powrotem do Madrasu. Zaoferowałem się zapłacić jedną trzecią opłaty za przejazd i oni kiwnęli głową na zgodę. Dziewczynka podeszła wtedy do przednich drzwi od strony pasażera i otworzyła je.
 
"Wsiadaj, wujku". Zrobiłem, co kazała. Zanim zdążyłem zapytać ją o imię, samochód już ruszył. Wychylając głowę przez okno, ostatni raz dostrzegłem dziewczynkę i jej opiekunkę, dwie sylwetki trzymające się za ręce na słabo oświetlonej ulicy, machające mi na pożegnanie.

 

 

 

Rozdział 4: Jaźń odbita w lustrze

Chandogya Upanishad opowiada jak Indra - król dewów i Virochana - król demonów, obaj zaczęli pobierać naukę o samorealizacji od Brahmy. Brahma, aby ich najpierw sprawdzić powiedział im, że jaźń jest tym co widzą, kiedy patrzą w lustro lub garnek wody. Virochana uwierzył, wrócił do demonów i przekazał im naukę, a one również w to uwierzyły. Indra natomiast po przemyśleniu powrócił do Brahmy, by otrzymać prawdziwą wiedzę o jaźni, którą jest dusza.

Kiedy nadszedł rok 1974, został świadkiem, jak mój umysł miotał się z zakłopotania. Stałem się bibliofilem, łakomym na wszystkie ezoteryczne książki, od astrologii poczynając, a na Zoroastrze kończąc. Tajemnicze i nadprzyrodzone istoty obdarzały mnie przelotnymi i zwodniczymi stanami podwyższonej świadomości. Ale wszystkie te doznania i tak pozostawiały mnie w stanie zdezorientowania w kwestii zasadniczej. Tyle było ścieżek prowadzących do różnych celów, że nie wiedziałem, której z nich powinienem się poświęcić? Która prowadziła do Prawdy?

Chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, problem leżał w samej naturze mojego pragnienia, by wiedzieć. Jest powiedziane, że są dwa rodzaje ciekawości: ciekawość tego, co może być przydatne i ciekawość tego, czego nie znają inni. Moja ciekawość należała do tego drugiego rodzaju. Nie tyle chciałem wiedzieć, co chciałem być postrzegany przez innych jako ten, który wie to, czego nie wiedzą oni.

A objawienia istot nadprzyrodzonych, jakich doznałem? Nawet, jeśli była to prawda, że wielki siddha-jogin, Karttikeya czy Devi przyszli do mnie, to tak jak Brahma, trzymali lustra w swoich rękach.

Po powrocie do Salem podjąłem wielbienie Bala, jak poradziła mi mała dziewczynka w Mahabalipuram. To naprawdę poprawiło moje spojrzenie na kobiety. Ale stwierdziłem, że niemożliwe jest dla mnie poświęcić umysł wyłącznie dyscyplinie Shakta.

Nie miałem cienia wątpliwości, że kult Devi trzymającej w rękach dwadzieścia rodzajów broni reprezentujących dwadzieścia rodzajów pobożnych czynów polecanych w Wedach dla pokonania słabości, oczyszcza z podstawowego zwierzęcego pragnienia. Odkryłem to lata wcześniej w Kerali. Ale kwestionowałem ostateczny cel tego wszystkiego. Devidham, czyli miejscem Devi, jest materialny wszechświat. Zawiera on czternaście poziomów-światów, w których uwięzione dusze transmigrują z jednego gatunku do innego. Jednym z imion bogini jest Durga (dur - trudny, ga - ruch), ponieważ więzi ona te dusze w materii.

Filozofia Shaktów nazywa się Sambhavadarshana. Celem procesu jest zjednoczenie się z tą Boską Matką, która jest początkiem (srishti) egzystencji materialnej. Wszystko ma oparcie (sthiti) w niej. W czasie rozwiązania wszechświata (pralaya) wszystko wtapia się w nią. W Sambhavadarshanie nie ma nic poza tym bezustannym cyklem tworzenia i zniszczenia świata, nie ma tam więc żadnej kwestii wyzwolenia się z materii. Medytacja Shaktów polega na nieustannym myśleniu o sobie jako o kobietach, ponieważ według ich opini Bogiem jest pierwotna kobieta (adyashakti).

Durga ma dwóch synów, Ganeshę i Karttikeyę. Obaj są mianowanymi liderami zwolenników Shivy; Karttikeya szczególnie jest znany jako Shreshtharaja, pod-władca duchów. Ganesha reprezentuje sukces materialny a Karttikeya materialne piękno. Wielbienie Ganeshy lub Karttikeyi może stopniowo umożliwić komuś wstęp na Kailash, najwyższą platformę materialnej egzystencji, siedzibę Shivy. Ale nawet tutaj nie przekracza się cyklu narodzin i śmierci. O jednym z wielkich świętych Shivaitów, Sundaramurthi Nayanarze mówi się, że narodził się w Południowych Indiach po upadku z Kailasha z powodu pożądania jednej ze służek Shivy.

Shiva, mistrz siddha jogi, jest nieustannie pogrążony w medytacji o Transcendencji. Ci, którzy są wystarczająco wyrzeczeni i zdeterminowani by podążać w jego ślady, mogą dzięki jego łasce przenieść się z Kailasha do Sadashivaloki, wiecznego królestwa Shivy, które znajduje się tuż za progiem Devidham i oświetlane jest przez promienie nieba duchowego. Ścieżkę tę podjął Brahmendra Avadhuta, ale dla takich ludzi jak ja, była ona z pewnością zamknięta. Nie byłem gotowy na to by całymi latami medytować nago w zimnych Himalajach.

Ale wiele z książek Advaitystów, które przeczytałem zapewniało, że realizacja Brahmana nie jest taka trudna; że jest to tylko kwestia nastawienia umysłu. Należało wyobrazić sobie ten zamanifestowany świat jako maję, iluzję, mającą w sobie nie więcej substancji niż sen. Za tą mają ukryty jest bezosobowy Absolut, jedyna rzeczywistość. Główna myśl folozofii Advaita wyrażona jest przez oświadczenie tat tvam asi, "ty jesteś tym (Brahmanem)". Jeśli ja jestem Brahmanem, wtedy cały świat jest zaledwie moją własną halucynacją. Poprzez właściwe rozróżnianie (viveka), powinienem być w stanie zanegować ten świat i osiągnąć stan najwyższej rozkoszy jaźni (ananda).

Doktryna Advaitystów bazuje na sprytnym rozumowaniu broniącym swej teorii, że wszystko co widzimy, jest naprawdę tylko bezforemnym Brahmanem. Dzięki temu, doktryna ta stała się popularna pomiędzy tymi, którzy przepadają za umysłowymi spekulacjami.

Advaityści na przykład mówią, że ten świat materialny jest odbiciem Brahmana, jak odbicie księżyca w wodzie. Na obiekcję, że analogia ta sprzeniewierza się bezforemności Brahmana, ponieważ odbity Brahman musi mieć formę, odpowiadają, że nie należy mylić formy z substancją. Kiedy widzimy odbicie czegoś, to jest to odbicie formy, a nie samej substancji. W ten sposób forma jest czymś odmiennym od substancji. I ponieważ forma może zostać odbita, to jest z natury złudna. Co więcej, Brahman nie jest substancją - jest niewysłowiony. Tak więc zasada symetrii porównania nie ma zastosowania.

Shankara wymyślił trzy poziomy świadomości: pratibhasika - kompletną iluzję; vyavaharika - konwencjonalną lub przydatną iluzję; i paramarthika - transcendencję. Osoba w kompletnej iluzji myśli, że odbicie jest rzeczywistością. W konwencjonalnej iluzji to, chociaż nadal ją postrzega, wie, że jest to tylko odbicie i działa by pokonać ją. Sprowadza się to do tego, że trzeba zostać sannyasinem w linii Shankary i żyć według surowych zasad życia klasztornego jakie przepisał. A na platformie paramarthika, poczucie własnej indywidualnej tożsamości i substancja, która daje formę iluzji, są zlikwidowane całkowicie. Tylko wtedy iluzja jest jest pokonana. Nie ma słów, by opisać doświadczenie transcendencji, ponieważ słowa również są formami substancji, jaką jest fałszywa tożsamość.

Ponieważ sposób budzenia się do transcendencji jest sam w sobie iluzoryczny, przekonujące wytłumaczenie jak pokonywana jest iluzja nie jest w Advaityźmie możliwy. Wielki uczony Advaity Jayatirtha Muni, porównał to do nocnego koszmaru. Gdy ktoś jest wystarczająco już przestraszony, to budzi się i koszmar (iluzja vyavaharika) znika.

Na platformie vyavaharika Advaityści wielbią formę Boga (jako Devi, Ganesha, Suryę, Shivę lub Wisznu), ale z intencją, aby akt wielbienia, wielbiący i wielbiony rozpłynęli się w bezosobowej jedni. Czasami mówi się, że to rozpłynięcie zdarza się "dzięki łasce mayi".

Dlatego, Advaityści znani są również jako Mayavadi. Ponieważ ich doskonałość ostatecznie zależy od łaski mayi. Jest teraz wielu Mayavadich na świecie, którzy nie czują żadnego przymusu, by trzymać się nadal metod Shankary. Jeżeli życie jest niczym innym jak iluzją, to różnica pomiędzy życiem klasztornym a rozpustnym też jest również pustą iluzją. Tradycyjnie, zwolennicy Shankary musieli codziennie studiować jego komentarz do Vedanta-sutry, ciężkie i mozolne dzieło w sanskrycie pełne jałowych abstrakcji. Ale współczesny wedantyzm Mayavadi został zredukowany do oklepanego sloganu "To wszystko jest w umyśle, wszystko jest jednym", aż do ostatecznej niedorzeczności "Jestem Bogiem".

Doceniając przebiegłość niektórych argumentów Advaitystów, stwierdziłem, że ich finalne rozwiązanie jest rozczarowujące. Jeśli moja jaźń już jest tożsama z Brahmanem, to dlaczego realizacja tej ponoć uniwersalnej prawdy ograniczona jest tylko do kilku rzadkich dusz? Jeśli jestem jednością z tymi duszami, które zrealizowały Brahmana, to dlaczego ja i wszyscy inni nie zrealizowaliśmy tej prawdy kiedy oni to zrobili? Filozofia ta przypominała mi bezpłatny obiad, na który nie mogłem sobie pozwolić.

Kiedy raz wyraziłem swoje nieusatysfakcjonowanie z filozofii Advaity uczniowi Brahmendry Avadhuty, on odesłał mnie do sadhu, który był wyznawcą doktryny Sankhya.

Istnieje teistyczna i ateistyczna forma Sankhyi. Teistyczna tradycja Sankhya rozpoczyna od Puran i pierwotnie została wyłożona przez mędrca Kapilę, inkarnację Vishnu. Wersja ateistyczna opowiedziana jest przez Ishvarakrishnę w starożytnym traktacie zwanym Sankhya-karika. Autorstwo tej filozofii przypisuje on również komuś o imieniu Kapila, chociaż żadne pisma tego Kapili dziś nie istnieją. Sadhu, którego spotkałem, należał do szkoły ateistycznej.

Słowo sankhya znaczy "liczyć". Filozofia Sankhya zlicza elementy rzeczywistości i klasyfikuje je w dwóch ostatecznych kategoriach: purusha (duch) i prakriti (materia). Ponieważ identyfikuje ona dwa przeciwstawne, lecz dopełniające się czynniki rzeczywistości, Sankhya jest wolna od niezrozumiałego solipsyzmu, który nęka doktrynę Advaita.

[Solipsyzm, pogląd filozoficzny, wg którego nie można bezpośrednio poznać żadnej innej rzeczywistości poza własną świadomością (umysłem). Człowiek ma dostęp jedynie do subiektywnie odczuwanych zjawisk. W konsekwencji solipsysta przyjmuje, że istnieje tylko on jako konkretny podmiot, dla którego wszystko, poza jego świadomością, jest jedynie układem zjawisk.

Świat może istnieć jako wyobrażenie lub sen. Solipsyzm należy odróżnić od idealizmu obiektywnego, zgodnie z którym istnieje jakaś substancja duchowa, idea uniwersalna, której poszczególne podmioty są częściami, partycypują w niej lub zachowują jakiś inny typ tożsamości z tym, co duchowe. Solipsyzm przypisuje się wczesnemu okresowi filozofii G. Berkeleya.] - WIKIPEDIA


Prakriti daje światu formę, a purusha daje mu świadomość i obie kategorie są prawdziwe. Do kategorii purusha zaliczają się niezliczone indywidualne dusze nazywane jivami, które wiecznie są odrębnymi istotami. Pod wpływem prakriti, zostają one związane trzema cechami zwanymi gunami: dobrocią (sattva), pasją (rajas) i ignorancją (tamas). W ten sposób rozwijają fizyczne formy składające się z grubych i subtelnych elementów materialnych oraz są zmuszone wielokrotnie cierpieć z powodu narodzin, starości, chorób i śmierci. Ale w swej istocie jivy są zawsze czyste.

Środkiem do osiągnięcia wyzwolenia na ścieżce Sankhja jest brak przywiązania. Kiedy dusza przestaje identyfikować się z zewnętrznymi okryciami fałszywego ego, inteligencji, umysłu, zmysłów i przedmiotów zmysłów, jest uwolniona od cierpienia. Sposobem na rozwinięcie braku przywiązania jest auto-analiza poprzez jogę.

Mój nauczyciel Sankhyi został zaproszony do aśramu Advaitystów na debatę z kilkoma z ich uczonych. Towarzyszyłem mu i byłem zdumiony, ponieważ pokonał on piętnastu Mayavadi sannyasinów z rzędu. Widząc to doszedłem do przekonania, że filozofia Advaitystów ma poważne wady.

Dalsze zgłębianie Sankhji doprowadziło mnie do książek objaśniających wersję teistyczną. Tu również znalazłem dwa podziały: Vishishtadvaitę - której głosicielem był Ramanuja i Dvaitę - którą propagował Madhva. Oba są systemami Vaishnava Vedanty, w której Sankhya gra rolę wspierającą.

W Vishishtadvaicie (kwalifikowany monizm), jivy i prakriti uważa się za cechy (visheshanam) Vishnu, najwyższej prawdy. Ramanuja porównuje je do ciała, a Vishnu do duszy, Brahmana. Dlatego Vishnu jest jedynym Purushą.

Jivy są sklasyfikowane jako wyższa duchowa energia (parashakti), podobne w jakości do Vishnu. Ale w mocy są one małe, jak znikome cząstki światła słonecznego. Vishnu, ich źródło, jest Największą Istotą (Vibhu), tak jak słońce jest największym światłem na niebie.

Materia jest jak chmura. Chociaż chmura również istnieje dzięki słońcu, ma mniejszą energię niż światło słońca; dlatego materia nazywa się niższą energią (aparashakti). Materia jest przyczyną maji i tak jak chmura, która przesłania fragment światła słonecznego, maja zwodzi pewną liczbę dusz. Ale w porównaniu ze słońcem, maja jest znikoma.

Zarówno dusze, jak i maja są w pełni zależne od Vishnu i nierozerwalnie z Nim związane. On jest transcendentalnym Panem, wiecznym, pełnym wiedzy i nieograniczonego szczęścia, oraz zawsze jest osobą. W filozofii kwalifikowanego monizmu, tat tvam asi ("jesteś tym samym") znaczy, że ty, indywidualna dusza, jesteś tej samej jakości, co Vishnu. Ale nigdy nie oznacza to, że jesteś Bogiem.

Madhva był nieprzejednanym przeciwnikiem monizmu, więc śmiało nazwał swój system Dvaita, czyli Dualizmem. Jego głównym celem była Advaita Shankary, ale miał również pewne zastrzeżenia co do niektórych założeń Vishishtadvaity Ramanujy.

Słowo advaita u Shankary, a i do pewnego stopnia u Ramanujy, znaczy "nie różny". Madhva był bardzo dosłowny. U niego słowo advaita znaczy "nie dwa", jak w upanishadowym stwierdzeniu "eka brahma dvitiya nasti", Brahman jest jeden, bez wtórego". W ten sposób filozofia Dvaita ustanawia, że Bóg jest niezrównany i osobny. Nie ma On żadnego konkurenta, ani nie jest nikomu zobowiązany. Dlatego nie może zostać oszołomiony przez maję, jak wierzą w to Mayavadi. Nie można też powiedzieć, że dusze i maja składają się na Jego ciało, ponieważ to sugerowałby Jego zależność od nich.

Innymi słowy advaita naprawdę znaczy "unikalny". Bóg, będąc unikalny, musi odróżniać się od tego, co jest pod Nim. Ale to pociąga za sobą zupełne rozdzielenie dusz i materii od Boga. Na przykład stwierdzenie "lotos jest niebieski", nie jest nieprawdziwe poprzez uznanie, że kwiat i kolor nie są i tym samym. W ten sposób Dvaita Madhvy nie jest tym samym, co fundamentalny dualizm ateistycznej Sankhyi. Utrzymuje ona, że istnieje jeden jedyny Bóg, który jest źródłem wszystkiego. Dvaita wskazuje "rozdzielność" w podwójnym sensie, rozróżniania i eminencji, tzn. Dvaita odróżnia Boga, ponieważ Bóg jest wybitny.

Na dwa pytania, które uważałem za najważniejsze - "Jaki jest Bóg?" i "Jak Boga osiągnąć?" - Ramanuja i Madhva udzielili identycznych odpowiedzi: Bogiem jest Sri Vishnu i można Go osiągnąć przez bhakti (czyste oddanie duszy). Dalej obaj zgodnie stwierdzili, że jiva nie jest w stanie wydrzeć dla siebie wyzwolenia potęgą swej wiedzy lub braku przywiązania, i że wyzwolenie z całą pewnością nie jest przyznawane przez materię. Wyzwolenie przyznawane jest przez Boską Łaskę i nie ogranicza się do tych, którzy czynią wysiłki by je otrzymać. I wyzwolenie nie jest zaledwie ustaniem cierpienia. Jest to stan pozytywnej duchowej rozkoszy uzyskiwanej przez związek z Vishnu, Wszech-Szczęśliwym.

Pomyślałem, że nauki Vaishnava były niewątpliwie najczystszą z filozofii, którymi się zajmowałem. Ale miałem pewne zastrzeżenia. Najważniejszy był fakt, że uważałem inne doktryny za bardziej dostępne. Bez większego wysiłku byłbym w stanie opanować Shakta, Shaiva, Advaita i ateistyczną Sankhya do punktu, gdzie mógłbym łatwo uchodzić za autorytet. Ale kiedykolwiek czytałem teksty Vaishnava, czułem się z nimi obco. Po prostu nie pasowały do mojej mentalności.

Inna wątpliwość pojawiła się w wyniku moich wizyt w świątyniach Vaishnava. Nie mogłem dostrzec w kapłanach czy wiernych niczego, co naprawdę odróżniałoby ich od ogólnej masy pobożnych, rytualistycznych hindusów. Przeczytałem biografie Ramanujy i Madhvy i byłem przekonany, że byli oni idealnymi świętymi i nauczycielami. Gdybym mógł spotkać takich Vaishnavów jak oni, dużo łatwiej byłoby mi zaakceptować ich filozoficzne konkluzje. Ale z tego, co widziałem, Vaishnavowie byli tylko jeszcze jedną ortodoksyjną hinduską społecznością, wiodącą swe życie codzienne.

Sampradaye, czyli szkoły Ramanujy i Madhvy podtrzymywały hinduską tradycję braminizmu z urodzenia. Vaishnavowie przyznawali, że mężczyzna, kobieta lub dziecko z dowolnej kasty lub nawet pozakastowe, mogą dostąpić błogosławieństwa Boskiej Łaski. Jednakże tylko bramini z urodzenia mieli prawo być specjalnymi sługami Vishnu w tym świecie. Tylko oni byli czyści z natury i dzięki temu uprawnieni do wykonywania rytuałów świątynnych. Dawało to posmak elitarności, co mi się nie podobało.

Zdaje się, że nie zawsze się to podobało nawet Samemu Vishnu. Jest historia, która mówi, że Ranganatha, Vishnu murti w świątyni Rangakshetra w Trichy, zamknęło się w sanktuarium przed głównym kapłanem, ponieważ znieważył on Tiruppan Alvara, świętego Vaishnavę z kasty pariasów. Murti odmówiło otworzyć drzwi, dopóki kapłan nie przyniesie Tiruppana do świątyni na swych plecach.

Inną sławną świętą osobą z linii Vaishnava, była Andal, młoda dziewczyna, która śmiało wkroczyła do sanktuarium by przyjąć Ranganatha za męża. Jako klasa, kobiety uważane są za rytualistycznie nieczyste i nie mogą dojść do ołtarza z murti. Ale Vishnu nie dba o rytualistyczną czystość tak bardzo, jak o czyste oddanie. Andal w cudowny sposób znikła w murti Ranganatha i do dzisiaj jest honorowana jako ekspansja Lakshmi, żeńskiej personifikacji duchowej energii Vishnu.

Zdecydowałem się zawiesić wiarę we wszystkie te doktryny i kontynuować moje poszukiwanie bezpośredniego doświadczenia transcendencji, dzięki któremu wiedziałbym intuicyjnie, która filozofia, jeśli w ogóle, była prawdziwa. By zrobić jednak wrażenie na innych, przyjmowałem różne te doktryny retorycznie. Gdy spotykałem Shaktę, rozmawiałem z nim jak na przykład Advaitysta. Gdy spotykałem Advaitystę, używałem argumentów Sankhyi. Jak muzułmanin, który stał się poganinem bo zbyt długo wahał się do którego z dwóch meczetów pójść, ja byłem ogólnie rozczarowaniem dla wszystkich.

Moje wpadanie po książki do Joga-Misji Shivanandy zaowocowały przyjaznymi stosunkami z jej dyrektorem, spokojnym, trzeźwo myślącym i dobrze wysławiającym się mężczyzną o kilka lat starszym ode mnie. Nie pochwalił on mojego eklektyzmu i przekonywał, że aby uczynić postęp na jakiejś ścieżce, powinienem najpierw przestrzegać przepisanej sadhany.

[Eklektyzm, połączenie środków formalnych i treściowych, zaczerpnięte z innych stylów, kręgów twórczych, dające efekt kompilacji i dalekie od spójnej całości.
eklektyzm (fr. éclectisme z gr. eklektikós ‘wybierający’) 1. filoz. łączenie elementów różnych kierunków i koncepcji filozoficznych, kompilowanie ich w niespójną całość. 2. szt. łączenie cech, elementów z różnych epok i stylów w jedną całość; n.os. eklektyk (fr. éclectique z gr. eklektikós ‘wybierający’)
Hasło opracowano na podstawie „Słownika Wyrazów Obcych” Wydawnictwa Europa, pod redakcją naukową prof. Ireny Kamińskiej-Szmaj, autorzy: Mirosław Jarosz i zespół. ISBN 83-87977-08-X. Rok wydania 2001.] - WIKIPEDIA


"Czytając książki, po prostu chwytasz ogon węgorza oświecenia, ale on ci się wyślizgnie", powiedział mi w łagodnym, umiarkowanym głosem. "Lepiej trzymaj się jednej rzeczy i doskonal ją. Mogę nauczyć cię codziennego programu jogi, a to pomoże ci skoncentrować umysł na wewnętrznym świetle. Staniesz się spokojny, a tam gdzie jest spokój, jest i Bóg". Spróbowałem, ale mój przeklęty umysł był zbyt niespokojny by utrzymać dyscyplinę.

Kiedy spotkałem go ponownie i wyznałem swoją niezdolność do podtrzymywania programu, on zamknął na chwilę oczy i zapadła wnikliwa cisza. Potem je otworzył, ale mówiąc patrzył nisko.

"Zwierzę o nieskomplikowanym umyśle pada ofiarą swego śmiertelnego wroga, ponieważ jego działania są przewidywalne. A człowiek o wielu umysłach jest pokonywany z powodu jego niestałości". Przestał mówić, podniósł oczy na mnie i zapytał, "Czy wiesz, co jest śmiertelnym wrogiem człowieka?"

"Nie", odpowiedziałem cichym głosem.

On zacytował werset z Bhagavad-gity: "To pożądanie jedynie, Arjuno, zrodzone z kontaktu z materialną siłą natury - pasją, później przemienione w gniew, jest wszechniszczącym, grzesznym wrogiem tego świata".

 

 

Rozdział 5: I znów stałem się myszą

"Jeśli chcesz zostać wielkim kapłanem bredni - w porządku, ale nie będziesz tego robić w czasie pracy!" Główny księgowy, S.V.S., spartanin, rzeczowy urzędnik przedsiębiorstwa z miną dyrektora szkoły i wyczuciem metafory, przemawiał do mnie z podkręconą regulacją głośności dla korzyści wszyscy pozostałych w biurze.

Kontynuowałem szkicowanie mojego rysunku Dattatreyi, jak gdybym go nie słyszał. On omiótł pokój przenikliwym spojrzeniem pod tytułem Jesteś Następny, które spowodowało, że wszystkie nosy opuściły się nad biurka, chociaż jeszcze przed chwilą ciekawscy wykręcali swe szyje i chichotali.

Następnie po ostatnim piorunującym spojrzeniu rzuconym na mnie, skrzywił się z obrzydzeniem i powiedział: "Skończysz na malowaniu tego obrazka na chodniku za kilka monet, marzycielu od siedmiu boleści!" i odszedł.

To nie było pierwszy raz, że rysowałem Dattatreyę na cennym papierze firmowym przy moim biurku. Przy innych okazjach marnowałem cenny czas firmy gadając bez końca o różnicach pomiędzy odłamami Pashupata i Shaiva Siddhanta, albo o wybitnych cechach Siedmiu Shakti, lub też opowiadałem historię zielonej łowczyni Valli i Karttikeyi. Tego wszystkiego S.V.S. zdawał się nie dostrzegać, ponieważ przez ponad dwa lata byłem gwiazdą wśród jego asystentów i zawsze nadrabiałem swoje dziwactwa ciężką pracą.

Ale przedwczoraj wyszedłem z pracy wcześniej, nie informując o tym nikogo. Wczoraj nie przyszedłem do pracy w ogóle i nie podałem tego żadnej przyczyny. Dzisiaj siedziałem przy swoim biurku, ale tylko rysowałem Dattatreyę nie odzywając się do nikogo.

Kilka minut później, Vaidyanathan położył mi rękę na ramieniu. "M.D. (dyrektor) cię wzywa. S.V.S. był u niego i zrobił piekło". Bez słowa upuściłem ołówek, wstałem i wolnym krokiem poszedłem do biura dyrektora.

On powitał mnie grzecznym uśmiechem, poprosił bym usiadł i wyjaśnił moje zachowanie z ostatnich trzech dni. Po kilku chwilach martwej ciszy, kiedy złapałem jakieś słowa z nieba i ułożyłem je w mojej głowie, zacząłem mówić.
"Przedwczoraj, zostałem wezwany z pracy do świątyni Dattatreyi w Chendamangalam..." Dyrektor położył rękę, by mi przerwać.
"Kto cię wezwał?"
"Sri Svayamprakash Brahmendra Saraswati, mahanta świątyni".
"Acha. Więc guruji zatelefonował do ciebie, tu do biura?".
"Nie. On wzywa mnie w umyśle".
"No tak. Proszę mów dalej".
"Pozostałem całą noc w świątyni, ponieważ o północy był specjalny abhishek (uroczystość kąpania murti)". Znów on przerwał.
"Więc guruji miał specjalny festiwal i zaprosił cię poprzez umysł, byś przyszedł".
"Tak, ale nie był on tam fizycznie, ponieważ opuścił ten świat w 1948".
"Tak, tak. Kontynuuj, proszę".
"Następnie, wcześnie rano opuściłem świątynię. Zszedłem z góry na drogę. Tam spotkałem dwa duchy. Zaintonowałem mantrę Karttikeyi oddałem ich pod kontrolę Shreshtarajowi. Przez resztę dnia musiałem odpocząć. Dzisiaj myślę tylko o Dattatreyi".
"Tylko?"
"Tak."
Dyrektor pokiwał na boki głową w sposób szczególny dla hindusów i pochylił się do przodu, jak gdyby chciał powiedzieć mi coś w zaufaniu.
Gdy sam usłyszałem co mówię, po raz pierwszy zrozumiałem, że chyba tracę umysł. Spiąłem sie w sobie, oczekując, co M.D. zaraz mi powie.

On podniósł dłoń i nieznacznie poklepał powietrze ponad swym biurkiem, jak gdyby znajdowała się tam moja biedna głowa.

"Kannan, posłuchaj. W Indiach rzeczy się zmieniły. Czas wszystkich bogów i świątyń odszedł. Oczywiście prosty lud może kontynuować te osobliwe formy hinduskiej pobożności, ale ty jesteś wykształconym młodym człowiekiem. Masz wpatrywać się w dzień jutrzejszy, a nie wczorajszy". Wiedziałem bardzo dobrze, że on mi tylko pobłażał swą łagodną mową udając, że mnie rozumie. Oczywiście on myślał, że zwariowałem. Ja również zaczynałem tak myśleć o sobie.

"Ale proszę pana," byłem bliski łez, "ja szczerze wierzę w hinduską religię. Po zbadaniu tantry, Shakta, Advaita i innych ścieżek, zrozumiałem ich prawdziwą wartość i ..." On znów poklepał powietrze i kiwając głową z boku na bok, poczekał dopóki mój głos nie ucichnie.

"To jest w porządku, Kannan. Ja nie mówię, że powinieneś porzucić religię. Musisz tylko być większym realistą, to wszystko".

Otworzył szufladę i z pełnią szacunku wyjął z niej dwie fotografie kładąc na biurku bym je mógł zobaczyć. Na jednym zdjęciu był sadhu ubrany na biało, z długimi włosami i brodą, a na drugim uśmiechnięta kobieta, prawdopodobnie z Zachodu.

"To jest avatara tego wieku" - dyrektor wskazał na fotografię sadhu. "W nim rezydują wszyscy bogowie. To jest Sri Aurobindo. A to jest jego shakti, którą szanujemy jako Matkę. Chociaż oboje odeszli już z naszego świata, to są ciągle nadal z nami w duchu. Ich nauki mieszają wszystko, co tak cenisz w hinduiźmie w jedną naukową syntezę".

To nie było to, czego spodziewałem się usłyszeć od M.D. Jego oczy niezbicie płonęły blaskiem. Wszystkie moje obawy o odchodzenie od umysłu i stracenie pracy znikły, ponieważ byłem pewien, jeśli S.V.S. rozmawiał z M.D., to teraz myślał o nim jako o dużo większym kapłanie bredni niż ja. My byliśmy bratnimi duszami, ja i stary Dyrektor-ji, "marzyciel od siedmiu boleści deluxe", ale on jakoś robił to na wyższym szczeblu zarządzania. Musi więc coś być z tym Aurobindo, skoro on tak bardzo się nim zachwycał.

"Teraz dam ci mantrę, Kannan", on uroczyście powiedział. "Chcę, byś trzymał te fotografie na swym biurku i ofiarowywał wszystko co robisz Sri Aurobindo i Świętej Matce. To doprowadzi cię z powrotem do rzeczywistości i osiągniesz cel wszystkich religii". Zostałem gorliwym nawróconym. Zanim rano dotknąłem ołówek, robiłem puję do niego, ofiarowywałem kadzidełka, kwiaty i modlitwy. Po wypisaniu rachunku, podnosiłem go w górę do zdjęć, wymawiałem mantrę i upuszczałem uświęcony do szufladki na rachunki. Ofiarowywałem wpisy, jakie dokonywałem w księdze głównej i kawę - podczas przerwy na kawę.

Przesunęło to mój umysł do psychicznej "tuby" i już w pracy zaczęły napływać do mnie wizje. Prawie każdego dnia dopadałem kogoś w biurze lub w fabryce i napełniałem jego uszy moimi najświeższymi rewelacjami. I jeżeli słuchał on wystarczająco długo, to wchodziłem w rezonans z jego umysłem, tak jak gong zaczyna drgać, kiedy uderzymy w inny gong o tej samej tonacji. Wtedy mogłem dotrzeć do jego podświadomości i odczytać ukryte wspomnienia lub wprowadzić moje własne myśli do jego głowy. Zadziwiłem w ten sposób całkiem wielu pracowników. Nie było więc tak, że każdy uważał mnie za dziwną kaczkę kwaczącą same nonsensy.

Jeśli chodzi o S.V.S., to jednak uważał mnie on za zbzikowanego szaleńca. Wkrótce po tym, znów znalazłem się w biurze M.D.

Tym razem zaplanował on wolne dla mnie, żebym mógł pojechać z mamą do Pondicherry, gdzie jest ashram Auroville, założony w 1926 przez Aurobindo. Spędziliśmy tam piętnaście dni. Poznałem się tam bliżej z M.P. Panditą, powiernikiem niedawno zmarłej Matki. Był on pod wrażeniem moich sił psychicznych. W jakiś sposób wizje wspomnień sekretarza (już opuścił Auroville), który jakieś dwadzieścia lat temu spisywał listy Matki, spływały do mojego umysłu. Pandit sprawdził pewną informację ode mnie w archiwum listów i stwierdził, że jest dokładna.

Poproszono mnie, byśmy pozostali dłużej, ale kiedy zobaczyłem, że w jadalni serwuje się mięso, a zachodnie dziewczyny w koszulkach i krótkich spodenkach swobodnie mieszają się z mężczyznami, odmówiłem. Mama, prosta kobieta, która nigdy wcześniej nie miała do czynienia ze swobodnym zachodnim zachowaniem, była zbulwersowana. Nie była w stanie zaakceptować żadnych wartości w naukach Aurobindo, po tym jak zobaczyła jak w Auroville wygląda życie. "Złodzieja kurczaków poznasz po tym, że bawi się piórkiem", było jej wersją powiedzenia: "Drzewo poznasz po owocach".

Jeśli chodzi o mnie, to po prostu włączyłem pewne idee Aurobindo, które uznałem za przydatne, do tego co już robiłem. Na pewno, codzienna puja do Aurobindo i Matki była przydatna. To na pewno uchroniło mnie od utraty pracy z tego prostego powodu, że M.D. nadal miał wiarę we mnie. Po powrocie z Auroville, praktycznie pozwolił mi robić to, co chciałem. Od czasu do czasu zdarzało się, że miałem pełen dzień pracy. Najczęściej jednak pracowałem godzinę lub dwie, po czym odpływałem w bezczynne zamyślenie i wychodziłem z pracy kiedy chciałem. Ku rozgoryczeniu S.V.S., nadal otrzymywałem jednak pełne wynagrodzenie.

Przez ponad rok dzieliłem apartament z Shankarem Subrahmanią. To był wesoły facet, który dobrze znosił moje dziwactwa, nawet gdy czasami włączałem światło o północy, budziłem go i opowiadałem o jakichś tajemniczych rzeczach przez godzinę lub dwie.

Był też gość zwany Mani, który pracował dorywczo i mieszkał w tym samym budynku. On też uważał się trochę za filozofa, ale takiego ze świata, ciała i Diabła. Gdy rozmawiałem tylko o religii i sprawach ezoterycznych, to on trzymał się z dala. Ale kiedy pojawiły się trudności w pracy, zacząłem wyrażać wątpliwości, co do kursu który obrało moje życie.

Tak jak byłem zafascynowany duchowością, tak w pewnym momencie znalazłem się na skrzyżowaniu dróg i nie wiedziałem, w którą stronę pójść. Gdybym miał skoncentrować się znów na karierze, to musiałbym porzucić sprawy duchowe zupełnie. Ale to było niezmiernie trudne. Do mojego umysłu stale przedostawały się wizje, jakie ma jasnowidz i nie byłem w stanie już tego dalej ukrywać. Radzenie sobie z codziennymi sprawami w pracy stało się moim głównym problemem.

Kiedy Mani dowiedział się o tym, wkroczył w moje życie uśmiechając się głupio z radą. "Posłuchaj, Aiyer, masz kłopot, ponieważ celujesz za wysoko, rozumiesz, co mam na myśli? Próbujesz być prawdziwym braminem, ale na co? Jesteś zbyt czysty. Jeśli chcesz wyrzucić całe hokus-pokus z twojej głowy, to musisz się trochę ubrudzić".

Dał mi do zrozumienia, że on wiedział, czego mi potrzeba i że mógłby pomóc mi to dostać. Ja udawałem, że nie jestem zainteresowany, ale Mani drążył mnie dzień po dniu wyczuwając, że moja determinacja kruszy się. I z pewnością tak było.

Młodzi mężczyźni mają swoje fantazje o kobietach wszędzie na świecie. Ale w przyzwoitym indyjskim społeczeństwie istnieje tylko jedno dopuszczalne rozwiązanie dla tego problemu i jest nim małżeństwo. Pozostawałem do tej pory nieżonaty i uniknąłem skandalu nie z powodu braku atrakcji do kobiet, ale ponieważ zsublimowałem dużą część mojej seksualności z pomocą tantry prawej ręki. Praktykowałem ją przez ponad pięć lat, a od spotkania małej prorokini w Mahabalipuram, byłem całkiem rygorystyczny.

[Sublimacja, przemieszczenie, pojęcie wywodzące się z psychologii psychoanalitycznej. Oznacza skierowanie energii popędu seksualnego, którego nie można zrealizować ze względu na respektowane przez jednostkę zakazy lub z obawy przed ewentualnymi sankcjami społecznymi, na inny cel (przedmiot, osobę, działanie) aprobowany społecznie.
Przykładem sublimacji może być przekształcenie motywacji związanej z popędem seksualnym w twórczość artystyczną, naukową czy działalność sportową. ] - WIKIPEDIA


Lubiłem myśleć o swoich zainteresowaniach kobietami jako estetycznym docenianiu boskiej żeńskiej zasady. Lubiłem zwłaszcza oglądać ruchy zręcznych tancerek w tańcu Bharat-natyam. Poruszając się wśród aktorów, wiedziałem, jak schwytać uwagę pięknej kobiety i utrzymać ją rozmową. Otrzymywałem pośrednią przyjemność poprzez oglądanie jej pełnych wdzięku gestów i słuchania jej melodyjnego głosu. Nadal, kobietę która mi się podoba, zachęcałbym do emocjonalnego przywiązania się do mnie tak, żebym mógł cieszyć się jej uczuciami. Ale zawsze starałem się utrzymać właściwą powściągliwość: one były reprezentacjami Devi i nie mogłem skalać dobrego imienia mojej rodziny jakimś karygodnym zachowaniem.

Przez rytualizm Shakta-tantry zaczarowałem wzburzoną rzekę młodzieńczej żądzy w spokojną mgiełkę, mglistą kurtynę. Rozproszyłem libido, które świeciło srebrzystą bielą na zewnątrz, ale mżyło zgubnie i obsesyjnie w środku. Głęboko w mglistym wnętrzu, spętany przez staroświeckie hinduskie obyczaje, które rdzewiały nieustannie, czarny demon Kali, ucieleśnienie ludzkiej degradacji, ekscytował mnie za każdym razem, gdy tylko moja świadomość dotykała, nawet lekko, kobiecej formy. Była to noc duszy demona Kali. A chciał on ode mnie dużo, o wiele więcej niż mu dawałem. Teraz Kali znalazł głos, głos Maniego.

Pewnego wieczora, gdy marnowałem czas Shankary dając mu wykład z chiromancji, przyszedł Mani, chudy wilk, ubrany w coś, co nazywałem "strojem bohatera", tani łach z tego rodzaju, jakie noszą bohaterowie bombajskiego kina. Z szelmowską nonszalancją powiedział, "Hej bramin, niech Shankara sobie pośpi, a ty chodź dziś ze mną".

Shankara z radością pozwolił mi iść. Nasze wyjście zakończyliśmy w czymś, co uważałem za hotel. Ale kiedy Mani zaczął negocjacje z szefem, zorientowałem się, że nie było to miejsce gdzie chodzi się spać. Wziąłem Mani na bok.

"Cokolwiek planujesz, to beze mnie. W porządku?"

On zaśmiał się i klepnął mnie w ramię. "W porządku, bramin, żaden problem. Posiedź sobie tu w holu. Ja mam mały interes do załatwienia na górze. Będę z powrotem za około (tu mrugnął) pół godziny".

Dwie minuty później zszedł hotelowy chłopak, by mi powiedzieć, że Mani potrzebuje mojej pomocy. Podążyłem za nim trzy piętra w górę i do pokoju, gdzie znalazłem Maniego z dwoma dziewczynami. Obie ubrane były w krzykliwe kiczowate suknie, zaiste stanowiły doskonałe dopełnienie dla niby-bohatera.

On stał pomiędzy nimi i obejmował je rękami. Na mój widok błysnął szerokim uśmiechem i zaśpiewał, "Oto jest pandit! Bramiński chłopcze, mam tu dwa piękne cukiereczki i nie wiem, który wybrać. Powiedz mi, która jest najlepsza". Prostytutki zachichotały. Żartując, wskazałem na tę po lewej stronie. On popchnął ją w moją stronę.
"Masz naprawdę dobre oko do pań, panditji. Więc weź ją".

Bez przekonania odwróciłem się, by odejść. On zablokował mi drogą i zadrwił, "Hej, bramiński chłopcze, tyle zachodu mnie to wszystko kosztowało, tylko po to by pomóc. Chcesz wreszcie stanąć na nogi, czy nie? Wyjąć ci te dżinny z głowy? Mam rozwiązanie dla ciebie - niezawodną kurację dla zbyt diabelnie czystych". Dałem za wygraną myśląc, że takie jest moje przeznaczenie, jak u tej myszy, która wróciła do swego gatunku.

W Panchatantrze, jest historia o myszy, która została porwana przez jastrzębia i upuszczona nad Gangesem. Poniżej, wielki mędrzec Yajnavalkya dokonywał swych ablucji. Mysz spadła dokładnie na jego złączone dłonie, w których była święta woda z Gangesu. Przez kontakt z połączoną duchową mocą świętego i świętej wody, mysz została przemieniona w dziewczynkę.

Yajnavalkya zabrał dziecko do domu i dał je swojej żonie by wychowywała je jak ich własną córkę. Kiedy dziewczynka skończyła dwanaście lat Yajnavalkya pomyślał, że trzeba znaleźć jej najlepszego partnera na męża.

Najpierw przywołał Suryę, boga słońca, który przybył do jego ashramu. Ale dziewczyna uważała, że jest on zbyt gorący. Yajnavalkya spytał boga słońca, czy jest ktoś większy od niego. Surya polecił chmurę, ponieważ chmura była w stanie przesłonić jego promienie.

Kiedy przyszedł chmura dziewczyna uważała, że on jest zbyt czarny i zimny. Chmura został zapytany, czy jest ktoś potężniejszy niż on. Chmura wskazał na szczyt górski, gdyż tylko on był w stanie zatrzymać jego ruch na niebie. Kiedy szczyt górski przyszedł do mędrca, dziewczyna powiedziała, że on jest zbyt szorstki i kamienisty. Następnie, na zapytanie mędrca, szczyt górski wskazał na króla myszy jako na potężniejszego od niego, ponieważ on i inne myszy robiły w nim dziury. Kiedy został wezwany król myszy, zachwycona dziewczyna-mysz natychmiast zgodziła się na niego. Błagała Yajnavalkyę, by przemienił ją w mysz ponownie i tak też się stało.

Devi, Karttikeya, Brahmendra Avadhuta, Aurobindo - oni byli moimi Yajnavalkyą, słońcem, chmurą i górą. Devi przemieniła mnie przy pomocy tantry, ale nie mogłem być poślubiony nikomu "wielkiemu", kto mógłby dokończyć przemianę. Teraz ponownie byłem w mysiej dziurze. Dostałem ostrzeżenia od dziewczynki w Mahabalipuram i od mojego przyjaciela w Misji Jogi Shivanandy. Ale moje urojenia uniemożliwiły mi wzięcie ich pod uwagę. Teraz kaprys dyktował mi, bym zabawił się w tej dziurze, do której upadłem.

Przyjąłem tę samą dociekliwą postawę na tym polu, jaką przyjmowałem kiedyś. Wyprowadziłem się z pokoju, który dzieliłem z Shankarem Subrahmanią i znalazłem lokum w dzielnicy czerwonych lamp w Salem. Poznałem praktycznie każdą prostytutkę w mieście, nie po to, aby zaspokajać moje ciało, ale badać świadomość towarzyszącą prostytucji: historie życia dziewczyn, ich marzenia, ich lęki.

Jedna dziewczyn bardzo różniła się od reszty. Należała do wyższych sfer i mieszkała z matką w ładnie umeblowanym domu w bogatym sąsiedztwie. Była piękna, inteligentna, biegła w sztuce konwersacji i wspaniale śpiewała. Znana była pod sanskryckim imieniem Charulata ("Księżycowe Pnącze").

Tylko bogatych biznesmenów było stać, by mogli sobie pozwolić na nią. Ja nie miałem takich pieniędzy, więc odwiedzałem ją tylko po to by rozmawiać. Znalazłem w niej życzliwego przyjaciela jakiego nigdy przedtem nie miałem. Mogłem z nią szczerze rozmawiać, a jej rady były zawsze szczere i pomocne. Dla kogoś tak nędznego i nierozumianego, jakim byłem na tamtym etapie życia, Charulata była niczym egzotyczna i pachnąca hurysa, która zeszła z nieba proroków, zmysłowa, a jednak anielska, pełna wdzięku i zrozumienia. I ona znalazła oparcie we mnie, gdyż potajemne życie prostytutki brzydziło ją. Byłem jedyną osobą, której ośmieliła się to wyznać. Nasza przyjaźń wkrótce przekształciła się w miłość, chociaż nie mogliśmy sobie tego powiedzieć.

Matka Charulaty dawniej sama była prostytutką, a teraz działała jako jej menadżer. Do moich wizyt matka nie przywiązywała wagi, gdyż tylko marnowałem czas jej córki nie płacąc za to. Ale przez tygodnie oszczędzałem i w końcu zebrałem wystarczające pieniądze by być w stanie skonsumować nasz związek. Któregoś dnia wcisnąłem gruby zwitek banknotów do ręki starszej pani i kazałem jej zniknąć na godzinę. Ona popędziła do pokoju córki by wymienić szybkie słowo z nią, a następnie opuściła dom.

Gdy zobaczyłem Charulatę była blada i drżała. "M-mama powiedziała, że ty ch-chcesz ...", tyle zdążyła powiedzieć zanim wybuchnęła płaczem. Zakrywając twarz rękoma opadła na tapicerowane krzesło i pochyliła głowę do kolan, jej ramiona drgały od szlochania.

Byłem osłupiały. "Co ci się stało?"

Chwytając powietrze wymawiała słowa pomiędzy napadami płaczu. "Nie mogę popełnić tego grzechu z tobą - chciałam ci tylko pomóc - myślałam, że może uda mi się zmienić ciebie - a teraz doszło do tego - proszę odejdź".

Kolana mi się ugięły. Czułem się bezradny, głupi i oszukany.

"Jak chcesz mnie zmienić, Charulata? Myślisz, że kim jesteś? Nie jesteś moją żoną, siostrą czy matką. Jesteś ... oboje wiemy kim jesteś. Więc kim jesteś, by kazać mi odejść? Zapłaciłem twojej matce i przyszedłem po to, za co zapłaciłem".

Ciągle zgięta w pół zapłakała i potrząsnęła głową nie chcąc spojrzeć na mnie.

Dotknąłem jej ramienia, ona zerwała się z krzesła i uderzyła mnie. Nie mogąc powstrzymać szlochania, cofnęła się, jej oczy były nabrzmiałe, makijaż się rozmazał, włosy rozsypały się i poplątały. Próbowałem coś powiedzieć, ale ona ucięła to ze zdławionym głosem.

"Zawsze myślałam o tobie jako o świętej osobie. Uważałam się za twojego ucznia. Nigdy nie postrzegałam ciebie tak jak innych. Nie jesteś przeznaczony dla tego brudu!"

"Chyba zwariowałaś, Charulata. Wiesz, że odwiedzam prostytutki po całym mieście. Jak ktoś taki jak ja może być święty? Co cię napadło?"

Ona usiadła na innym krześle i końcem sari wytarła łzy. Odzyskując stopniowo spokój powiedziała mi o jednym świętym Vaishnavie o imieniu Bilvamangala, który przed wyrzeczeniem się świata stał się znany jako Lila Suka.

"Lila Suka miał kurtyzanę zwaną Chintamani. Kiedy przyszedł do niej w środku burzowej nocy, ona skarciła go mówiąc, "Gdybyś był tak przywiązany do Boga jak jesteś przywiązany do mojego ciała i kości, to byłbyś duszą wyzwoloną. On przyjął jej słowa jako boską wskazówkę i udał się do Vrindavan, świętej ziemi Krishny, a tam oddał się służbie dla Pana. Błagam cię Kannan, proszę przyjmij podobnie moje słowa jako boską wskazówkę - i idź".

"Nie jesteś uczciwa. Każdy inny mężczyzna może przyjść tutaj z pieniędzmi i mieć twoje ciało. Ale do mnie, mówisz to".

Jej ręce spoczywały na kolanach. Wpatrywała się w nie przez chwilę. Potem spojrzała na mnie dużymi, posępnymi oczyma, a jej usta zdradzały determinację.

"To już koniec, Kannan. Nie jestem już w stanie kontynuować takiego grzesznego życia. Teraz ty musisz podjąć taką samą decyzję, co do twojego życia. Nie wracaj tu więcej, ponieważ mnie tu nie znajdziesz".

Odwróciłem się i wyszedłem na cichą zadrzewioną ulicę. Nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać, czy rzucić się z mostu. W głowie łomotały mi szaleńcze echa mojego beznadziejnego, bezużytecznego życia. Świat zadrżał, jakby rozpadł się na kawałki i wyglądał jak odłamki popękanego lustra oprawione w ramę.

Wieść o moich kontaktach z prostytutkami rozeszła się dookoła. Chociaż nie przeszkadzało mi, że podśmiewano się ze mnie w pracy, wpadłem jednak w zażenowanie, gdy zorientowałem się, że dotarło to też do mojej matki. Gdy wpadłem w domu z weekendową wizytą, ona delikatnie poruszyła temat małżeństwa.

"Zaaranżowałam coś dla ciebie, Kannan. To miła dziewczyna..."

"Och, masz na myśli tę dziewczynę z rodziny Iyengar?"

Mama rzuciła przelotne spojrzenie. "Tak, a ... skąd wiedziałeś?" Moja "psychiczna tuba dzwoniła" z nową wiadomością. Powiedziałem mamie imię dziewczyny i adres jej domu. Nawet opisałem święte obrazki, jakie jej rodzina trzymała wewnątrz za szybą. Kiedy przybyliśmy do ich domu, którego mama nie zdążyła jeszcze wcześniej odwiedzić, przeżyła wstrząs, ponieważ wszystko było tak jak ja jej powiedziałem.

Nieszczęśliwie dla mojej matki, wrażenie jakie zrobiłem na rodzinie dziewczyny było tak dziwne, że rozmowy dotyczące naszego małżeństwa umarły w zarodku. Potem była ona mną jeszcze bardziej zdegustowana, niż kiedykolwiek przedtem. "Powinieneś popełnić samobójstwo", to było wszystko, co potrafiła mi powiedzieć. Dla indyjskiej kobiety, był to prawdopodobnie najsilniejszy zarzut, jaki mogła uczynić w kierunku swego syna.

Ledwo osiągnąłem wiek męski, a stałem się człapiącym błaznem, którym wzgardziła nawet własna matka.

 

 

Rozdział 6: Zostaję Swamim Atmanandą

To był koniec czerwca 1974 roku. Zgodnie z zawartym niedawno porozumieniem ze związkiem zawodowym, przedsiębiorstwo miało dwa razy w roku wypłacać premię gotówkową wraz z bieżącą pensją. Nasz dział miał obliczyć procent premii dla każdego pracownika. Ale dwóch z naszych ludzi było na urlopie. S.V.S. miał dylemat - jak cała ta praca miała być wykonana przed jutrzejszym dniem, dniem wypłaty?

Wybawiłem go z kłopotu pracując do późna i robiąc pracę za trzech ludzi: rachunkowość, odliczanie gotówki i segregowanie kopert z wypłatami. Krótko przed godziną dziesiątą koło biura przechodził nocny wartownik i zajrzał.

"Jak ty zamierzasz to wszystko dzisiaj zrobić? Pewnie jutro nie przyjdziesz do pracy?" Rzuciłem mu pewny siebie uśmiech, zapewniając go, że już prawie wszystko jest zrobione i nie ma żadnych problemów. Wartownik pokręcił głową i poszedł dalej. Ale jego pomysł żeby jutro nie pracować, zapadł mi głęboko.

Właśnie wtedy moja determinacja do kontynuowania takiego życia, rozpadła się w drobny mak. Podtrzymywałem pozorną aurę mistyki wokół siebie, a odwiedzałem dwie prostytutki dziennie. Swoim absurdalnym zachowaniem zbłaźniłem się w oczach Charulaty, jedynej osoby, która naprawdę coś dla mnie znaczyła. Nawet mama miała mnie dosyć. I na dodatek, w pracy czułem się jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Chciałem się wydostać.

Skończyłem pracę o dziesiątej. Podpisałem w rejestrze wypłat odbiór mojej własnej koperty i wsadziłem ją do kieszeni. Wartownik wypuścił mnie z budynku i po przejściu przez bramkę bezpieczeństwa znalazłem się na ulicy. Przez chwilę stałem przed fabryką i wpatrywałem się w jej monolitowe cielsko, które w świetle jaskrawych lamp zdawało się płonąć ponurą tępą czerwienią. "Nigdy więcej w tym życiu", przysięgłem sobie.

Złapałem autorikszę i udałem się do swojego apartamentu w dzielnicy domów publicznych. Tym razem moim współlokatorem był pan Joseph, dyrektor chrześcijańskiej szkoły. Jego zwyczajem było upijać się co wieczór, a tego wieczora był on pijany w trupa. Drzwi do mieszkania były uchylone, a on leżał rozwalony na podłodze trzymając nadal butelkę w garści.

Na moim lustrze w sypialni napisałem wiadomość dla kogokolwiek z fabryki, kto przyszedłby mnie szukać: "Proszę nie szukajcie mnie. Wyjechałem z Salem. Jeśli kiedykolwiek stanę się przydatny, to wrócę". Wyciągnąłem dziesięć 20-rupiowych banknotów z mojej koperty z pensją i na odwrocie nagryzmoliłem wiadomość dla pana Josepha: "Proszę wysłać te pieniądze mojej matce". Wkładając 200 rupii do kieszeni, położyłem kopertę i mój klucz do mieszkania na materacu w jego pokoju. Wiedziałem, że w tej kwestii mogłem staremu panu Josephowi zaufać. Mimo wszystko, był on dobrym chrześcijaninem.

Ostrożnie obszedłem jego chrapiącą postać i opuściłem apartament zamykając delikatnie drzwi za sobą. Była prawie jedenasta. Frontowe drzwi naszej czynszowej kamienicy wychodziły na główną drogę przecinającą miasto, po której jeździły ekspresowe autobusy do Madrasu. Czekając pod migoczącą wadliwą neonówką walczącą o swe życie wśród wirującej chmury owadów, tylko częściowo docierał do mnie hałas nocnego życia, które toczyło się dookoła mnie.

Wkrótce zobaczyłem nadjeżdżający autobus, więc podszedłem do ulicy i zamachałem by się zatrzymał. Chudy konduktor z wełnistą czupryną i kilkudniowym zarostem otworzył tylne drzwi. Spróbowałem wejść do autobusu, ale on zablokował mi drogę. "Dokąd chcesz jechać?" Odpowiedziałem pytaniem, "A dokąd ten autobus jedzie?" On powtórzył swe pytanie, a ja powtórzyłem swoje. On zaklął i krzyknął, "Co to za głupie gadanie o tej porze! Wsiadaj!" Wsiadłem i autobus rycząc ruszył. Po pół godzinie wpatrywania się we mnie, konduktor siadł na siedzeniu obok i z nerwowym śmiechem powiedział, "No, myślę, że teraz to powiesz mi, dokąd jedziesz, no nie?" Drewnianym głosem odpowiedziałem, "Ciągle zadaję pytanie, dokąd ten autobus jedzie". On potrząsnął głową jakby rozmawiał z idiotą i znużony westchnął, "Ten autobus jedzie do Arakkonam." Zapłaciłem za bilet bez dalszych komentarzy.

Do Arakkonam dojechaliśmy krótko przed świtem i wysiadłem przed stacją kolejową. W pobliżu zobaczyłem hotel z włócznią namalowaną nad wejściem i nazwą "Shakti Vel". Dostępny był tylko pojedynczy pokój ze wspólną łazienką i toaletą na dole. Wziąłem go.

Nie miałem żadnego bagażu, tylko to co na sobie: spodnie, kurta, wsuwane buty, no i pieniądze. Oszołomiony nocną podróżą i własnym przygnębieniem, przez chwilę siadłem zobojętniały w obskurnym pokoju. Wtedy pomyślałem o pójściu do łazienki. Wychodząc na korytarz, zauważyłem światło w pokoju naprzeciw. Usłyszałem, jak matka rozmawiała z synem i córką - i rozpoznałem te głosy. To była rodzina mojego wujka Bala Subrahmaniana od Kerali!

Zamarłem, a serce mi waliło. Podsłuchiwałem chwilę pod ich drzwiami i wywnioskowałem, że są właśnie w drodze do Tirupathi, by odwiedzić sławne miejsce pielgrzymek - świątynię Venkateshwara Swamiego, jakieś siedemdziesiąt pięć kilometrów stąd na północ. Mieli wkrótce opuścić hotel i pojechać samochodem najpierw do świątyni Kartikeyi w Tiruthani, miejscowości, która leżała tuż za Arrakonam. Gdyby zobaczyli mnie teraz, mój plan, plan porzucenia wszystkiego spaliłby na panewce. Wycofałem się cicho do swego pokoju i zaniepokojony usiadłem na krawędzi łóżka myśląc, "Dlaczego przyjechałem do tego miasta? Dlaczego wziąłem ten pokój?"

O godzinie siódmej nazajutrz, usłyszałem jak odjeżdżają. Popędziłem do toalety z pełnym pęcherzem i ulżyłem sobie. Następnie zszedłem na dół powiedzieć człowiekowi w recepcji, "Zwalniam pokój". Jego szczęka opadła. "Co? Przecież dopiero przyjechałeś!" Zapłaciłem i wyszedłem na skąpaną w słońcu ulicę. Małe centrum Arrakonam budziło się do życia dzwonieniem rowerów, hałaśliwym ruchem i grupą maszerujących pielgrzymów śpiewających pieśni ku chwale Kartikeyi.

Tymi pielgrzymami byli jacyś wieśniacy, którzy byli właśnie w drodze do Tiruthani. Niektórzy z nich nieśli na barkach kaveri, wesoło ozdobione skrzynki do ceremonialnego przenoszenia mosiężnych garnków z wodą lub mlekiem, które miały być ofiarowane murti. Apatycznie złapałem ich krok, nie mając nic innego do roboty. Śpiewając i tańcząc wokół mnie, zagarnęli mnie z sobą.

Nie minęło wiele minut, odkąd wyszliśmy poza Arrakonam. Wędrowaliśmy przez suchy i bezdrzewny krajobraz, a pielgrzymi cały czas podtrzymali swój uroczysty nastrój. Chociaż asfaltowa droga przechodziła czasem blisko skalistych wypiętrzeń, które wznosiły się nawet na sto metrów stromo ku wspaniałemu porannemu niebu, ogólnie teren był tu raczej płaski i wyglądał na niezamieszkały.

Po mniej więcej godzinie doszliśmy do świątyni w Tiruthani, położonej na szczycie wzniesienia. Duże kamienne schody majestatycznie pięły się od drogi do bramy wejściowej. Świątynia była uwieńczona specjalnego kształtu vimaną (główną wieżą), oznaczającą, że w środku jest bóstwo Kartikeyi. Dookoła budynku był wysoki mur pomalowany w czerwono-białe pionowe pasy, co spotyka się w wielu świątyniach w Indiach Południowych.

Tiruthani znaczy "ogród pana". Uważa się, że Pan Kartikeya wylądował tu właśnie przybywając z Kailasha, niebiańskiej siedziby jego ojca Shivy. Tu miał odpocząć trochę w ogrodzie na szczycie tego wzniesienia, przed wyruszeniem do Tiruchendur nad brzegiem oceanu, by zabić demona Surapadmę.

Wspiąłem się na schody podążając za moimi towarzyszami, którzy teraz śpiewali modlitwy proszące Kartikeyę o różne względy. Byłem otępiały, prawie katatoniczny, kiedy doszedłem na szczyt. "Do czego ma być to moje życie?", lamentowałem półgłosem.

W tym momencie religia, filozofia i mistycyzm nie znaczyły dla mnie nic, mimo że w przeszłości rościłem sobie do nich wielkie pretensje. Byłem w najwyższym stopniu sfrustrowany sobą samym. Z radością przywitałbym śmierć, gdybym wierzył, że ona naprawdę na zawsze zakończy moją egzystencję, ale ponownych narodzin bałem się jeszcze bardziej. Można powiedzieć, że tęskniłem za czymś, co by wydźwignęło mnie do wyższego stanu ducha. Równocześnie wątpiłem jednak, żeby była dla mnie jakaś nadzieja.

Wewnątrz ciemnego i mocno podpartego filarami wnętrza, pielgrzymi z szacunku zachowali ciszę. Pokręciłem się obojętnie przed murti Kartikeyi. On stał między swymi dwoma żonami: Valli i Devaseną. Wszystkie trzy posągi były czarne i połyskiwały w świetle lampy. Kapłan zaintonował modlitwę, która znaczyła, "Niech wszystkie złe skutki grzesznych czynów zostaną zniszczone przez twoją włócznię". Z zaciśniętymi mocno z rozpaczy oczyma i zwartymi przed twarzą dłońmi, modliłem się: "Proszę, wskaż mi jakiś kierunek".

Wytoczyłem się z wnętrza na jasne słońce, i z szumem w głowie i znużeniem zacząłem schodzić schodami w dół. W małej mandapie zobaczyłem starego, zasuszonego żebraka, który siedział w cieniu. Siadłem obok niego i zaczęliśmy rozmawiać. "Dokąd idziesz?", spytał mnie. "A dokąd powinienem pójść?", odpowiedziałem pytaniem.

Spojrzał na mnie trochę zaskoczony i poruszał bezzębną szczęką. "Ty pytasz mnie?"

"Tak. Nie wiem, dokąd powinienem pójść w tym punkcie mojego życia".

"No to jedź do Tirupathi".

"Nie, nie myślę, że powinienem tam jechać, ponieważ pojechał tam ktoś, kto może popsuć mój plan".

"Nie, nie, tym się nie przejmuj!", żachnął się. Jego pewność siebie przykuła moją uwagę. "Musisz tam pojechać. Twój plan się powiedzie; nikt cię nie zatrzyma". I wtedy zacytował poetycki dwuwiersz:

"Kiedy Kartikeya był niezadowolony, że nie dostał owocu, udał się na południe". Fragment ten odnosił się do próby inteligencji, którą Kartikeya przegrał ze swym bratem Ganeshą. Ganesha w nagrodę otrzymał owoc z ręki mędrca Narady Muniego, a sfrustrowany Kartikeya opuścił Kailash i udał się do Tiruthani w Południowych Indiach.

"Kartikeya poszedł na południe", kontynuował żebrak, "ale ty - idź na północ".

Dałem mu kilka monet i zszedłem schodami do końca, wsiadłem do zmierzającego na północ autobusu, przejechałem granicę pomiędzy Tamil Nadu i Andhra Pradesh i dotarłem do Tirupathi. Całą drogę rozmyślałem ponuro, dlaczego zawracałem sobie głowę jeszcze jedną pielgrzymką, by zobaczyć jeszcze jednego niemego kamiennego idola.

Venkateshwara Swami jest jednym z najbardziej popularnych bóstw Vishnu w Indiach. Pielgrzymi z północy znają je jako Sri Balaji, ale my, południowcy, wolimy nazywać go imieniem Srinivasa. Srinivasa znaczy "Siedziba Sri", a Sri to jest Lakshmi, czyli Bogini Fortuny.

Według Ramayany i Puran, w starożytnych czasach Pan Vishnu zstąpił z królestwa duchowego na ziemię jako książę Ramachandra. Jego małżonka Lakshmi zstąpiła jako piękna Sita, żona Ramy. Kiedy demon, król Ravana usiłował porwać Sitę, bóg ognia - Agni - oszukał go podstawiając Vedavati jako małżonkę Ramy. W ten sposób Ravana porwał Vedavati do swego królestwa na wyspie Lanka, myśląc, że porwał Sitę.

Vedavati była właściwie złudną formą Lakshmi. Ona poprzednio pojawiła się jako księżniczka, której Ravana pragnął. Nie mogąc jednak znieść zalotów demona, ona rzuciła się do ognia. Znikając w płomieniach, Vedavati rzuciła klątwę na Ravanę, mówiącą, że powróci by zniszczyć Ravanę i jego dynastię. Ale będąc boską energią Pana Vishnu, Vedevati nie spłonęła. Przebywała ona u Agni i razem czekali, aż Ravana zrobi swój ruch przeciw Sicie. Kiedy Ravana uprowadził Vedavati, myśląc, że jest to Sita, prawdziwa Sita schroniła się u Agniego.

To było cały czas celem Ramy, zniszczenie Ravany i jego narodu ludożerców. Grając rolę męża, którego ukochany żona była w wielkim niebezpieczeństwie, Rama zaatakował Lankę i zniszczył Ravanę i jego krewnych. Ale już po odzyskaniu żony, Rama kazał jej wejść do ognia, jako zhańbionej przez dotyk grzesznego demona.

Zawsze mu oddana, zrobiła to, o co prosił. Wtedy z płomieni wyszedł Agni, a razem z nim zarówno prawdziwa Sita, jak i Vedavati. Chociaż Agni poprosił Ramę, by ten przyjął Vedavati jako drugą żonę, Rama odmówił mówiąc, "Ślubowałem w tym zstąpieniu mieć tylko jedną żonę. Zaakceptuję Vedavati kiedy pojawię się na ziemi jako Srinivasa. Ona wtedy będzie znana jako Padmavati i będzie moją narzeczoną".

Jako Srinivasa, Vishnu poślubił Padmavati. Ale Lakshmi (Sri) przyszła by przeszkodzić w małżeństwie, mówiąc, że nie jest ono ważne, ponieważ Srinivasa na zawsze jest jej. Gdy Sri i Padmavati były zaaferowane kłótnią, Srinivasa zrobił siedem kroków do tyłu i zmienił się w murti. Załamane boginie zapłakały z żalu, ale Srinivasa pocieszył je mówiąc, że one obie są ekspansjami tej samej duchowej energii, Vishnu-shakti. Boginie objęły się na zgodę i stanęły po obu stronach Srinivasy. Lakshmi i Padmavati przemieniły się w formy murti.

Świątynia Venkateshwary niczym magnes przyciąga rocznie miliony pielgrzymów ze wszystkich zakątków Indii. Popularną ofiarą jaką składają pielgrzymi, jest ogolenie głowy i to zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety i dzieci. Świątynia zbiera setki milionów rupii dotacji; duża część tych pieniędzy przeznaczona jest na pomoc biednym i na zapewnienie udogodnień dla pielgrzymów.

Ja w swoim przygnębionym cynizmie zastanawiałem się, "Jak to jest możliwe, żeby jakiś kamień w Tirupathi przyciągał tylu pielgrzymów? Ktoś musiał naprawdę być sprytny, by wymyślić ten dochodowy trik". Do Tirupathi przybyłem okoła południa. Wsiadłem do autobusu, który kursował do kompleksu świątynnego usytuowanego na szczycie wzniesienia Tirumala. Kompleks ten jest zaiste sam w sobie całym miastem, ponieważ wielotysięczny personel - kapłani, administratorzy, pracownicy i ich rodziny - mieszkają tam na stałe. Ponadto, nigdy nie ma tam mniej niż pięć tysięcy odwiedzających pielgrzymów, a często jest dużo więcej.

Po dotarciu do Tirumala, idąc od przystanku autobusowego przeszedłem obok dobrze utrzymanych budynków administracyjnych i domów dla pielgrzymów i skręciłem w szeroki utwardzony pasaż, wzdłuż którego stały liczne stragany z wszelkiego rodzaju handlowymi towarami. Na końcu tego gwarnego bazaru majaczyła gopuram, bogato udekorowana wieża, która wznosiła się wysoko ponad główną bramą świątyni.

Kolejka pielgrzymów ciągnęła się od olbrzymiego wejścia, wzdłuż bocznego muru, aż do tyłu, do szeregu poczekalni, które wszystkie były zapełnione. Zająłem miejsce na końcu. Minęło dwie i pół godziny zanim dotarłem przed oblicze Bóstwa.

Ale pomimo długiego oczekiwania czułem, że moja rozpacz zanika. Zdawało się, że w miarę posuwania się w kolejce w kierunku sanktuarium, wzdłuż zawile rzeźbionych w kamiennych blokach struktur, jestem nieubłaganie wciągany w głąb boskiego misterium.

Zauważyłem, że narastające u pielgrzymów uniesienie było zaraźliwe. Gdy pokonaliśmy już kamienne stopnie prowadzące z rozległego placu do wejścia do rezydencji Bóstwa, podekscytowanie tłumu wokół mnie wybuchło w okrzykach "Govinda! Govinda!" Przebrnęliśmy szybko przez zatłoczony obszar wejściowy, a następnie parliśmy prawą stroną długiego korytarza, który prowadził bezpośrednio do Srinivasa, który nagle był widoczny nad głowami tłumu przed mną.

Kolejka posuwała się szybko naprzód. Wpatrywałem się w Bóstwo i czułem budzącą respekt moc, która przyciągała mnie bliżej i bliżej, co nie miało nic wspólnego z fizycznym przemieszczaniem się tłumu. Wchodziłem w intensywną osobistą relację z Transcendencją.

Dotarłem na koniec korytarza. Srinivasa był czarny, przyozdobiony ozdobami ze srebra, złota i szlachetnych kamieni. Górna część twarzy Bóstwa była ukryta pod tilakiem Vishnu, białym znakiem w kształcie litery "U" umieszczonym na czole. Normalnie dolna część "U" powinna zwykle być między brwiami, ale odróżniającą cechą tego murti jest tilak tak duży, że zasłania oczy. Głowa Bóstwa przystrojona była wysoką stożkowatą srebrną koroną zakończoną zaokrąglonym szczytem. Jego ozdoby mieniły się wszystkimi kolorami tęczy od świateł lamp wyznawców.

Przez krótki moment kiedy stałem przed Srinivasą poczułem wzruszenie. Przypomniało mi się wyłączne i stałe oddanie mojej matki dla Vishnu, który jest kompletną formą Najwyższej Prawdy, a której inne formy, takie jak Shiva i Durga, są tylko częściowymi reprezentacjami. Werset z Bhagavad-gity przeleciał mi przez umysł: "Porzuć wszystkie rodzaje religii i po prostu podporządkuj się Mnie. Ja wyzwolę cię od wszystkich reakcji grzechów. Nie obawiaj się więc".

Obszar przed Bóstwem nadzorowany był przez młode, lecz surowo wyglądające panie, które pilnowały, by kolejka posuwała się żwawo dalej i czasami popychały między łopatkami tych, którzy zbyt się ociągali. Nie ośmieliłem się pozostać dłużej. Odwróciłem się i podążyłem za tłumem, drugą stroną długiego korytarza prowadzącego z powrotem do wyjścia, oglądając się jeszcze przez ramię, by jeszcze raz przelotnie ujrzeć Srinivasa. Opuszczając sanktuarium tak szybko jak do niego weszliśmy, kolejka podążała dalej przez teren świątynny do głównej bramy.

Opuszczając teren świątynny przez gopuram, znów znalazłem się na bazarze. Potrącany przez kłębiących się kupujących, ponownie przyjrzałem się pustce mojego życia. Tak jak byłem na tym bazarze popychany tu i tam, tak samo byłem popychany od jednego bezowocnego przedsięwzięcia do innego. Przypominając sobie znów Bhagavad-gitę, zdecydowałem, że muszę osiągnąć ten stan uwolnienia się od wszystkich reakcji moich głupich czynów. Postanowiłem poświęcić się życiu duchowemu i zostać sadhu, wędrującym świętym człowiekiem.

Na stoisku sprzedającym północno-indyjską odzież, kupiłem lenga (luźne spodnie) i cztery metry bawełnianego materiału. W innym miejscu kupiłem trochę kurkumy. Wtedy poszedłem do Swami Pushkarini, dużego świętego kąpieliska obok świątyni i przy pomocy kurkumy zafarbowałem, pomalowałem spodnie i ten długi materiał na żółto, po czym spodnie położyłem do wyschnięcia.

U jednego z tych fryzjerów, co pracują zwykłą brzytwą i którzy oferują swe usługi na betonowych stopniach kąpieliska, ogoliłem głowę. Potem zdjąłem ubranie, owinąłem się tym długim materiałem i trzykrotnie zanurzyłem się świętych wodach.

Gdy wyszedłem, jakiś przechodzący człowiek zatrzymał się by zaaplikować mi na czole wilgotną białą glinkę z mosiężnej miseczki, którą trzymał w ręku, zgrabnie robiąc znak tilaka jednym pociągnięciem palca. Uznałem to na znak Pana, który zaakceptował moje postanowienie podporządkowania się.

Gdy ja i moje żółte szaty już wyschnęliśmy, wdziałem lenga, a z środkowej części długiego materiału zawinąłem na głowie turban. Dwa jego zwisające z tyłu końce przerzuciłem sobie przez ramiona, skrzyżowałem na klatce piersiowej i owinąłem wokół talii.

Moją dawną koszulę i spodnie włożyłem do torby, którą dostałem robiąc zakupy, a pantofle zostawiłem przy kąpielisku. Nadal miałem 150 rupii. Zdecydowałem się ofiarować je Srinivasie.

Przy wejściu do świątyni była osobna kasa dla tych, którzy nie chcieli stać w normalnej kolejce. "Specjalny darshan" kosztował dwadzieścia pięć rupii. To pozwalało skrócić czas oczekiwania w kolejce do około piętnastu minut. Zdecydowałem się zobaczyć Bóstwo sześć razy i w ten sposób wyczerpać pieniądze.

Stając przed Srinivasą po raz szósty, zauważyłem, że nadal niosłem w ręce torbę z moim dawnym ubraniem. W umyśle zapytałem murti, "Jesteś znany jako Hari, czyli Ten, który zabiera nasze materialne przywiązania. Jak zabierzesz mi tę torbę?"

Gdy wyszedłem długim korytarzem i znalazłem się w przednim pomieszczeniu, zauważyłem brodatego bramina siedzącego w odgrodzonej części świątyni. On był dużej budowy ciała i do połowy był obnażony. Jego czoło, tors, ręce i grzbiet ozdobione były dwunastoma znakami tilaka, co wskazywało, że był świątynnym kapłanem. Na płaskim piaskowcu ucierał wilgotny kawałek drzewa sandałowego na pastę. Wyszedłem z nurtu pielgrzymów i przyklęknąłem blisko niego, by popatrzeć. Słodko pachnąca papka sandałowa z odrobiną szafranu lub kamfory była używana jako orzeźwiający kosmetyk dla murti. Ale zwykle robi się to po wczesnoporannej ceremonii kąpania, a teraz było popołudnie.

Już miałem go spytać, czy nie szykuje się jakaś specjalna puja (ceremonia czczenia Bóstwa), kiedy on spojrzał na mnie i zapytał, "Co masz w tej torbie?"

"Och, tylko trochę odzieży", powiedziałem otwierając torbę żeby mógł zobaczyć.

Widząc moją starą kurtę, rodzaj koszuli jaki nieczęsto można zobaczyć w Południowych Indiach, powiedział, "Ta koszula jest bardzo ładna. Jeśli już jej nie potrzebujesz, to czy możesz mi ją dać?" Zaprotestowałem, gdyż nie mogłem przecież podarować świątynnemu kapłanowi mojej koszuli, którą zdjąłem z siebie. Ale on tak nalegał, że w końcu ustąpiłem - pod jednym wszakże warunkiem, że załatwi mi jeszcze jedną możliwość zobaczenia Bóstwa, i będę mógł stać przed Nim tak długo, jak będę chciał.

On zgodził się na to chętnie. Położył torbę na pobliskiej półce, wziął mnie mocno za rękę i poprowadził mnie przez tłum do długiego korytarza.

Środkiem korytarza biegła na całej jego długości specjalna nawa szeroka na około jeden metr, oddzielona od reszty korytarza metalowymi poręczami. Służyła ona dwóm celom: oddzielała kolejkę ludzi wchodzących od kolejki ludzi wychodzących oraz pozwalała osobom upełnomocnionym na swobodne dotarcie do murti. Aby dostać się do tej nawy, trzeba było przejść przez metalową bramkę, przy której stała skrzynka na datki i policyjny strażnik w uniformie i berecie w kolorze khaki.

Duży brodaty bramin otworzył bramkę kluczem, który miał przy pasie i wprowadził mnie do nawy pomiędzy poręczami. On kroczył przodem ciągnąc mnie za sobą, aż zatrzymaliśmy się w takim miejscu, że pielgrzymi przechodzili między nami i Bóstwem.

On stał obok mnie, kiedy patrzyłem na Srinvasę ku zadowoleniu mego serca. Chciałem utrwalić wizerunek Pana w swoim umyśle, więc zacząłem koncentrować się na każdej części Jego formy po kolei. Rozpocząłem od stóp. Stopniowo przeniosłem wzrok na obie ręce Pana, lewą w geście odpychania nieszczęścia i prawą w geście błogosławieństwa. W pozostałych dwóch rękach znajdujących się tuż ponad poziomem ramion, były symbole Vishnu: dysk i koncha. Przyglądałem się delikatnie uśmiechniętemu wyrazowi twarzy Srinivasy i zastanawiałem się, czy uśmiech ten wskazywał na satysfakcję, czy rozrywkę, a może nawet coś głębszego. Znów przesunąłem wzrok z powrotem na stopy Pana i powtórzyłem całą moją medytację dwukrotnie.

Następnie przyjrzałem się Sri stojącej po prawej stronie Pana i Padmavati po Jego lewej stronie. Potem spojrzałem na całość, na tło, podłogę, sufit. Sądzę, że stałem jakieś pięć do sześciu minut.

W końcu spojrzałem na bramina. On kiwnął głową i zawrócił. Znajdując się w połowie drogi do bramki, dał mi znak, że powinienem przejść ponad poręczą i wyjść z wychodzącymi pielgrzymami. Zrobiłem tak jak mi kazał, a on doszedł do bramki i opuścił środkową nawę.

Gdy byłem już w przednim pomieszczeniu, wróciłem do miejsca gdzie go spotkałem, chcąc mu podziękować zanim odszedłem. Ale jego tam nie było. Również na półce nie było mojej torby. Nie było nawet śladu, że kilka minut wcześniej ucierał on tam drzewo sandałowe na pulpę.

Trochę wprawiony w zakłopotanie, podszedłem do dwóch innych braminów, którzy siedzieli w pobliżu. "Przepraszam," zapytałem grzecznie, "gdzie jest ten brodaty bramin, który był parę chwil temu?"

Oni spojrzeli na mnie trochę dziwnie. "Brodaty bramin?" parsknął jeden. Drugi zaśmiał się, "Czy myślisz, że to jest świątynia Shivy?" To prawda, przypomniałem siebie, bramini Vaishnava nie mają bród.

"On robił tam papkę sandałową", wskazałem miejsce. Jeden z braminów potrząsnął głową. "Nie, tego nie robi się o tej porze. Będziesz musiał wrócić tu jutro o szóstej rano, jeśli chcesz spotkać bramina, który to zawsze robi. On poszedł do domu kilka godzin temu". Zaczynałem zastanawiać się, czy śniłem teraz, czy też śniłem wtedy, kiedy byłem z mężczyzną z brodą. "Ale on przeprowadził mnie przez bramkę na darshan do Srivivasy. Nie widzieliście mnie?"

Oni spojrzeli na siebie i zaśmiali się. Jeden powiedział, "Nie mogliśmy cię nie widzieć, ponieważ byliśmy tu cały czas. A szedłeś w kolejce z innymi, raz za razem. Myśleliśmy, że jesteś obłąkany. Ale nie byłeś z żadnym brodatym braminem, ani nie przechodziłeś przez bramkę".

Zostawiłem ich żartujących wesoło i poszedłem do strażnika przy bramce i spytałem go, czy widział mnie, jak przechodziłem przez bramkę. "Nie marnuj tu czasu!", krzyknął w Telegu. "Dalej, nie tarasuj drogi!"

"Proszę pana, tylko chwilkę", wybłagałem. "Kilka minut temu byłem przeprowadzony przez tę bramkę przez bramina, a pan tu stał. Nie widział pan nas?"

"A kim myślisz, że jesteś, peshkar (głównym kapłanem)?", on zadrwił. "To jest moja praca, dopilnować, że tylko VIP-y wchodzą tą bramką. A ty mi na VIP-a nie wyglądasz".

"No cóż, w tym przypadku więc myślę, że wydarzył się cud", przełknąłem ślinę. On zaczął wskazywać ręką na wyjście i powiedział mi opryskliwie, "Ludzie mają tu wizje każdego dnia. To nie jest nic niezwykłego. Idź do domu i nie przejmuj się tym". Wyszedłem ze świątyni oszołomiony.

Przechodząc przez pawilon gdzie wydawano prasadam (uświęcone jedzenie ofiarowane Bóstwu), dostałem talerz ryżu z dahlem jako moją pierwszą bhiksha, czyli wyżebrany posiłek. Przyrzekłem sobie od tamtego czasu żyć tylko tym, co otrzymam po prośbie i przyjąłem imię Swami Atmananda.

Po wyjściu poza teren świątynny, znów byłem na bazarze i zmierzałem w stronę przystanku autobusowego. Musiałem przepchać się przez tłumy nowoprzybyłych pielgrzymów biegnących w podnieceniu do kolejki. W końcu dotarłem do ulicy, gdzie jakieś taksówki zbierały komplety pasażerów by zwieźć ich z góry.

W pobliskim samochodzie było ośmiu ludzi. Jakiś mężczyzna z tylnego siedzenia zawołał mnie i spytał, "Chciałbyś zjechać z nami?" "Tak, chciałbym, ale nie mam żadnych pieniędzy", odparłem. On pokiwał na mnie ręką przez otwarte drzwi: "Ja zapłacę za ciebie, wsiadaj". Wcisnąłem się i ruszyliśmy kręta droga w dół do Tirupathi. Całą drogę byłem pochłonięty głębokim rozmyślaniem, co mi się przydarzyło w świątyni. Zastanawiałem się, kim mógł być ten brodaty bramin: "Może to Srinivasa w przebraniu?" Wątpiłem w to. On z pewnością nie zajmowałby się osobiście takim draniem jak ja.

Mój dawny sceptycyzm powrócił: "Wszystko było urojeniem". Ale przecież wyraźnie pamiętałem, jak stałem przed ołtarzem przez kilka minut. Tak wielu pielgrzymów przeszło pomiędzy miejscem gdzie stałem, a murti. Ciągle widziałem oczyma wyobraźni tych ludzi w różnych strojach, pochodzących z całych Indii i wiele kobiet z ogolonymi głowami, ciągle ponaglanych przez nadzorujące porządkowe. Gdy tak nad tym rozmyślałem, nagle spostrzegłem następną bardzo dziwną rzecz: nie byłem w stanie przypomnieć sobie formy Srinivasy w ogóle. Tylko srebrną konchę i dysk. Reszta była... zablokowana.

"A więc, być może nie stałem tam naprawdę tak długo", wnioskowałem niespokojnie. Ale po prostu nie potrafiłem przekonać mojej inteligencji, że to się nie wydarzyło. W końcu, torba pełna odzieży zniknęła. Przypomniałem sobie, jak sprowokowałem umysłem Srinivasę do zabrania nawet tego ostatniego mego dobytku, o dziwo moje wyzwanie nie pozostało bez odpowiedzi.

W końcu tylko potrząsnąłem głową i uśmiechnąłem się do siebie. Z poczuciem zadowolenia myślałem, "nie wiem jak to się stało, ale dzisiaj zostałem wyzwolony". Musiałem przyznać, że wbrew wszystkim moim wątpliwościom ten przebiegły spryciarz, Pan Srinivasa, definitywnie zmienił moje życie na lepsze. Czułem się duchowo oczyszczony, całkowicie odświeżony i po raz pierwszy chyba od lat, optymistycznie.

Taksówka zatrzymała się u podnóża wzniesienia, obok ogromnego posągu Hanumana. Wszyscy wysiedli, oni by coś zjeść w przydrożnej jadłodajni, a ja by zacząć moją żebraczą wędrówkę. Pozostałą odległość do miasta Tirupathi przeszedłem na piechotę, zatrzymując się po drodze w Govindaraja Swami Perumal, innej pięknej świątyni Vaishnava. Stałem przed Bóstwem trzymając na wysokości piersi zaciśnięte razem dłonie. "Skończyłem z życiem materialnym", ślubowałem. "Teraz musi rozpocząć się moje życie duchowe".

Gdy wyszedłem ze świątyni Govindaraja, przeleciało mi przez głowę, że o życiu duchowym wiedziałem wybitnie mało oprócz tego, że swami powinien utrzymać się z tego, co dostanie po prośbie. Miałem wiele do nauczenia się i potrzebowałem kogoś, od kogo mógłbym się uczyć.

W pobliżu zauważyłem komisariat policji. Wszedłem do środka. Zastałem tam dobrze zbudowanego, wąsatego inspektora przy biurku i usiadłem przed nim. On spojrzał na mnie i widząc mój strój sadhu, spytał z szacunkiem, "W czym mogę ci pomóc?" Na ścianie wisiał portret Sai Baby, a pod szkłem leżącym na biurku było jego zdjęć dużo więcej. Postanowiłem wykorzystać tę okazję i powiedziałem: "Chcę jechać do ashramu Sai Baby. Jak mogę się tam dostać?"

Inspektor wyraźnie rozpromienił się słysząc jak wspominam o Sai Babie i entuzjastycznie odpowiedział, "Pojedziesz stąd autobusem do Anantapur, tam przesiądziesz się na autobus do Bukkapatnam, a tam złapiesz autobus jadący do Ashramu Sai Baby".

Dziękując mu, odsunąłem krzesło do tyłu by wstać. Wtedy zawahałem się przez chwilę i dobierając swe słowa ostrożnie, postawiłem swój pierwszy niezdecydowany krok w moim nowym życiu duchowym.

"Przepraszam, ale nie mam żadnych pieniędzy. Czy byłby pan w stanie pomóc mi w pokryciu kosztów tej podróży?"

Jego uśmiech nie zmienił się ani odrobinę. "Och, jestem bardzo szczęśliwy mogąc wysłać kogoś do Sai Baby, awatara współczesnego wieku. Ale nie mam nic przy sobie. Pójdź wzdłuż ulicy, dopóki nie zobaczysz sklepu o nazwie Wina Srinivasy. Moja żona tam pracuje - powiedz jej, że przysyłam cię po pieniądze na autobus do Ashramu Sai Baby, a ona będzie najbardziej szczęśliwa, mogąc ci je dać".

Podążając według jego instrukcji wkrótce doszedłem do sklepu o szerokim wejściu, a raczej do sklepu, który od strony ulicy nie miał w ogóle przedniej ściany czy drzwi jakiegokolwiek rodzaju. Na półkach wewnątrz sklepu była spora różnorodność kształtów, wielkości i kolorów butelkowanych trunków, a ściany za półkami wyłożone były lustrami, sprawiając wrażenie, że towaru było dwa razy więcej niż w rzeczywistości. Ponad wejściem widniał napis: Wina Srinivasy.

Z tyłu sklepu, pod obramowanym i ozdobionym girlandą kwiatów plakatem Pana Srinivasy, siedziała otyła kobieta w sari. Wszedłem do środka i pozdrowiłem ją słowami "Sai Baba", hasłem używanym przez wielbicieli Baby. Ona odpowiedziała "Sai Baba" i uprzejmie dała mi miejsce do siedzenia. Powiedziałem jej po co przyszedłem, a ona bardzo się wzruszyła. Otwierając szufladę, wyjęła z niej zwitek banknotów i umieściła go w mojej ręce.

"Może wysłać kogoś po bilet dla ciebie i odwieźć cię na autobus?", pokornie spytała chcąc się jeszcze bardziej przysłużyć. "Nie ma takiej potrzeby”, odpowiedziałem wykluczając taką możliwość i wchodząc w rolę opanowanego swamiego. "Informacje od pani męża wystarczą w zupełności". Gdy wstawałem do wyjścia, przez chwilę zobaczyłem odbicie swej twarzy na butelkach wina. Mój tilak Vishnu starł się i w moim dużym turbanie i powiewem pewności siebie, wyglądałem jak sławny Swami Vivekananda.

Droga do Ashramu Sai Baby okazała się zła. Wsiadłem do autobusu w Anantapur o godzinie 17:30 i jechaliśmy przez całą noc zanim przybyliśmy do ostatniego przystanku z kilkugodzinnym opóźnieniem. Tam złapałem jadący na południe autobus do Bukkapatnam i przez następne 50 kilometrów podskakiwałem na twardym wąskim siedzeniu.

Obszar wokół skąpanego w słońcu miasteczka cieszył się złą reputacją nawet jeszcze przed nastaniem jego mieszkańca i mistrza wtajemniczenia, Sai Baby. W dawnych czasach było to miejsce kultu kobry. Na szczycie wzniesienia nazywanego Uravakonda leży ogromny głaz o kształcie zakapturzonego węża. Legenda mówi, że kogokolwiek ugryzie wąż stąd, nie wyzdrowieje on nigdy.

 

 

 

 

Rozdział 7: Z Sai Babą i przeciw niemu

Po przyjeździe do ashramu Sai Baby, najpierw powitała mnie duża grupa obdartych żebraków siedzących przed główną bramą. Minąwszy ich zobaczyłem gromady zamożnych ludzi tłoczących się na terenie, co oznaczało, że Sai Baba był tu teraz obecny. Przyglądałem się tej scenie ze zdecydowanie mieszanymi uczuciami.

"On podobno jest Bogiem", rozważałem "i jego wielbiciele mówią, że posiada moc usuwania nieszczęść, chorób i biedy - dlaczego więc ci nędzarze wałęsają się tu, tuż przed jego własnym domem? A jeśli jego uczniowie są naprawdę tak błogosławieni, to dlaczego nie zrobią czegoś więcej dla tych biednych ludzi, niż tylko dawanie im kilku monet?"

Z tymi obawami wszedłem na przestronny i dość piękny teren ashramu. W jego środku stała rezydencja Sai Baby, duży budynek w kolorze moreli zwany Mandirem. Przed tym budynkiem, na połaci piaszczystej gleby nazywanej miejscem "darshanu" siedziało na ziemi w rzędach może z tysiąc ludzi, czekających aż Sai Baba pojawi się na balkonie piętra. Poza tłumem była okrągła, zadaszona scena, Shanti Vedika. W jej pobliżu, w dużych otwartych wiatach obozowali pielgrzymi.

Inne budynki, usytuowane wzdłuż muru okalającego teren, były zwrócone w stronę Mandiru. Zauważyłem mały szpital. Słyszałem, że przez samo zjedzenie świętego popiołu (vibhuti), który Sai Baba tajemniczo stwarza swą ręką, zostały wyleczone choroby jego wiernych. Czytając wywieszkę z godzinami przyjęć lekarzy, zastanawiałem po co mu szpitalny, wyszkolony w Zachodnim stylu personel, skoro miał on moc uzdrawiania przy pomocy popiołu?

Duży brodaty Sikh w kolorowym turbanie przemierzał przez obszar darshanu. Złapałem z nim krok i zapytałem dokąd idzie. On powiedział mi, że idzie do stołówki, by zdobyć coś do jedzenia. Zaczęliśmy rozmawiać i on zapytał o mnie. Powiedziałem mu, że porzuciłem wszystko dla duchowego życia. "Szukam Boga" powiedziałem z łagodnym uśmiechem, "więc przyjechałem zobaczyć, czy Bóg naprawdę tu jest".

Sikh uśmiechnął się żartobliwie. "Ja nie wierzę w żadne z tych tak zwanych avatarów, ale ponieważ byłem tu w pobliżu w interesach i ktoś mi powiedział, że Sai Baba jest Bogiem, więc wpadłem tutaj by zobaczyć na co tego Boga stać". Potem spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał "Nie masz żadnych pieniędzy?"

"Nie mam", odpowiedziałem.

Zatrzymując się, podniósł palec wskazujący do góry i górnolotnie rzekł, "Nie przejmuj się, Bóg tu jest, lecz on cię nie nakarmi". Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.

Ciągle śmiejąc się, powiedziałem "Cóż, może Bóg mnie nie nakarmi, ale ty tu jesteś, więc może kupisz mi śniadanie?"

"Och, żaden problem", zawołał serdecznie. Klepiąc mnie w plecy, zaprowadził mnie do stołówki. "Jak ci na imię?"
"Swami Atmananda".
"Och, jesteś swamim?"
"Tak, zostałem nim właśnie wczoraj". Znów się uśmialiśmy.

Stołówka serwowała typowe południowo-indyjskie danie: idli, doszę i sambar. Ja umierałem z głodu, a Sikh nalegał, "Zjedz więcej" zamawiając więcej doszy dla mnie "ponieważ Bóg nie będzie cię karmić, a ja za pół godziny wyjeżdżam. Cokolwiek chcesz, bierz. O nic się nie martw". Spakowałem jedzenie, a on z przyjemnością za mnie zapłacił.

Wychodząc z stołówki pokazał mi gdzie jest biuro, w którym można wszystkiego się dowiedzieć, po czym ciepło pożegnaliśmy się. Wtedy poszedłem do biura i przejrzałem kilka z wystawionych tam książek. Z jednej z nich, zawierającej jego wykłady na temat Ramajany zorientowałem się, że nauki Sai Baby składały się z typowych banałów Advaitystów i odrobiny innych dodatków. Będąc świadomy, że filozofia Advaita jest obowiązkowa dla wszystkich popularnych hinduskich guru, nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia.

Odkładając książkę z powrotem, spytałem człowieka w biurze czy jest jakiś pokój, w którym mógłbym się zatrzymać. Ten dżentelmen, pan N. K. okazało się, że był głównym asystentem Sai Baby w ashramie. Na moje pytanie odpowiedział wymieniając ceny obiektów dla gości.

"Ale ja nie mam żadnych pieniędzy, a chciałbym pozostać tu przez dwa tygodnie. Czy może mi pan dać jakieś miejsce do spania?"

"Jest mi bardzo przykro", rzekł pan N.K. ze zrezygnowaną stanowczością, "ale nie mamy tu takich udogodnień. Jeśli chcesz pozostać za darmo, to możesz skorzystać z miejsca w wiatach z innymi pielgrzymami". Zmieniłem temat. "Chciałbym zobaczyć się z Sai Babą. Czy jest na to jakiś sposób?"

"Och" uśmiechnął się życzliwie, "widzenie Boga nie jest taką łatwą sprawą. Tylko popatrz tam...", wskazał na miejsce darshanu gdzie w wyczekiwaniu siedział w słońcu tłum. "Dzisiaj czekają od dwóch godzin. Niektórzy są tu już od miesięcy, nie odjeżdżają. Nikt nie wie, kiedy on zejdzie, by ich zobaczyć. To jest boska sprawa".

Zostawiając pana N.K., poszedłem tam gdzie siedział tłum i siadłem na wolnym miejscu w jednym rzędów. Po mojej prawej stronie siedział jeden Chettiar (członek tamilskiej społeczności kupieckiej). Zaczął mi opowiadać o swej córce, która nie mówiła. Pozostawił dom i pracę i przyjechał tutaj, by Bóg dał jej głos. "Jestem tu już od siedmiu dni i nie miałem żadnego darshanu! Mój czas jeszcze nie nadszedł. Nie wiem, co teraz zrobię". Jego usta zadrżały i nagle odwrócił się z oczyma pełnymi łez.

Wszystko o czym mogłem pomyśleć było, "Co ja tu robię?" Wstałem i opuściłem teren przez bramę. Szedłem piaszczystą drogą w stronę pobielonych budynków przed mną i zauważyłem sklep z materiałami z tabliczką "Noclegi" przy bocznym wejściu. Wewnątrz były cztery pokoje do wynajęcia. Nie widząc nikogo, siadłem na schodkach na zewnątrz.

Zastanawiałem się, jak bardzo łatwowierni byli ci wielbiciele Sai Baby, gdy z jednego z pokoi wyszedł mężczyzna, jak gdyby miał gdzieś się wybrać. Pozdrowiłem go hasłem "Sai Baba", a on powtórzył moje pozdrowienie.

Spytałem go, "Co tu robisz i o co się modlisz?"

On był trochę zaskoczony moim tajemniczym pytaniem, przyklęknął obok mnie i podekscytowany zapytał, "A swami to skąd jest?" Wygłosiłem następne tajemnicze stwierdzenie: "Swami jest stąd, gdziekolwiek jest. Więc powiedz mi tylko - jaka jest twoja modlitwa?"

On został wytrącony w równowagi, "Och, przecież Swami zna moją modlitwę". Patrzyłem na niego jak kamień. "Może i tak, ale nadal powinniśmy powiedzieć naszą modlitwę otwarcie".

Trząsł się gdy mówił. "Robię poważny biznes i nie jestem pewien jego rezultatu, potrzebuję więc błogosławieństwa". Bez słowa, tajemniczo zacząłem wpatrywać się w niebo, jak gdyby konsultując się z bogami. Następnie przeszywając mężczyznę spojrzeniem, spytałem, "O której godzinie masz darshan?"

"Och, myślałem żeby pójść teraz, ale słyszałem, że jest tam tak wielu ludzi. Sześć razy próbowałem zobaczyć się z Sai Babą. Nie uskarżam się, rozumiesz, to pewnie musi być moja grzeszna karma, ale mój czas jeszcze nie nadszedł". Rzekłem do niego nieodwołalnym głosem, "Chcę pójść z tobą na darshan. Ponadto, gdzie nocujesz?"

"Ja nocuję tutaj. Właściciel tego sklepu jest moim krewnym".

"Chętnie zostanę z tobą. Nie mam gdzie się zatrzymać".

"Och tak, proszę bardzo! Co za szczęściarz ze mnie, że swami pozostanie ze mną. Swami nie przychodzą tu często, ponieważ oni nie rozumieją, że Sai Baba jest Bogiem. Tylko bardzo rzadko jest im objawiane, że Bóg, którego szukają to Sai Baba. Proszę, chodź ze mną".

Zaprowadził mnie do swego pokoju i spytał o moje bagaże. Z pogardą odparłem, "Cały świat jest moim bagażem". Odświeżyłem się i uciąłem lekką drzemkę. Następnie obaj udaliśmy się w miejsce darshanu.

Siedliśmy w pierwszym rzędzie. Nie mogłem powstrzymać się, żeby nie pomyśleć, że to wszystko jest bardzo głupie: "Jeśli ci ludzie myślą, że nie mogli zobaczyć się z Sai Babą ponieważ ich czas jeszcze nie nadszedł, to kto jest bardziej potężny, czas czy on?"

Nagle na balkonie pojawił się Sai Baba, trzymając w górze prawą dłoń w abhaya-mudra, geście błogosławieństwa. Obserwowałem go bacznie. Gdy zobaczyłem jak łatwo wywierał on wpływ na swych uczniów, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu rodził się pewien plan.

Jego długie kręcone włosy tworzyły czarną aureolę wokół jego twarzy. Na sobie miał jedwabną opalizującą, pomarańczową togę do ziemi, z długimi rękawami. Nagle śmignął na dół, szybko jak zjawa. Obserwowałem jego krok, gesty i mimikę twarzy. Zbliżał się do mnie coraz bliżej posuwając się wzdłuż pierwszego rzędu i odbierając listy od ludzi, które trzymał w lewej ręce. W końcu doszedł do końca rzędu.

Zauważyłem, że po drodze skinął na kilka osób, by wstały. Pan N.K. szybko zgromadził ich razem.
Zamiast jednak przejść dalej do następnych siedmiu rzędów, Sai Baba zawrócił wzdłuż naszego rzędu. Zatrzymał się przed moim nowym współlokatorem i dokładnie się w niego wpatrywał. Mój przyjaciel wybałuszył z wrażenia oczy, a grdyka zaczęła skakać mu w gardle. Nagle Sai Baba odwrócił się od niego i spojrzawszy na mnie skinął palcem bym wstał. Naprawdę nie wiedziałem co się dzieje, ponieważ to był mój pierwszy raz.

Mój podekscytowany przyjaciel wypalił: "Och, zostałeś wezwany! Sai Baba przyznał ci audiencję! Czy możesz mu wspomnieć o mnie, proszę? Poproś o błogosławieństwo dla mnie!" Gdy wstawałem, on dotknął moich stóp. Pan N.K. polecił mi dołączyć do grupy wybranych wcześniej.

Tymczasem Sai Baba przeszedł szybko też przez pozostałe rzędy, prawie jak gdyby płynął. Po skończeniu wrócił w naszą stronę, skinął głową na Kasturi mówiąc w Telegu, "Przyślij ich na górę" i sam wrócił do siebie.

Ja wchodziłem na górę zaraz za nim, razem z Kasturi. Jak tylko osiągnął poziom balkonu, Sai Baba wrzucił wszystkie listy do dużego metalowego pojemnika. Potem skręcił w lewo i wszedł do swych kwater. Kasturi wskazał nam pokój po prawej stronie, gdzie odbywały się rozmowy. Było nas sześciu. Siedliśmy na sofach, by czekać na ciąg dalszy.

Sai Baba wszedł do pokoju przez drzwi, które prowadziły wprost do jego kwater. Wszyscy podnieśli złożone w pranam-mudra ręce. Ponieważ tego wymagała grzeczność, ja wstałem również. Miałem okazję przyjrzeć się z bliska jego oczom, wydawały się bezmyślne i nieskupione.

Dał popiół kilku osobom - widziałem wyraźnie jak materializował się spod jego palców. Obok mnie stała około dziesięcioletnia dziewczyna ze swoim ojcem. Kiedy Sai Baba podszedł do niej, założył dwa kolczyki na jej uszy, które dopiero co pojawiły się w jego ręku. Ojciec i córka sapali ze zdumienia, ponieważ jej uszy nie były wcześniej przekłute. Teraz już były przekłute i obwieszone złotem.

Widząc ten wyczyn, wszyscy zakrzyknęli "Sai Baba! Sai Baba!" w wielkim zdumieniu. Wtedy, bez zwracania na mnie większej uwagi za wyjątkiem samego spojrzenia, obrócił się i wyszedł skąd przyszedł.

Chwilę później z tych samych drzwi pojawił się pan N.K. i ogłosił, "Widzenie skończone; powinniście już pójść. A z tobą nie mówił, ale za to jesteś wielkim szczęściarzem, ponieważ widziałeś cudowną moc Sai Baby". I pomachał wszystkim wychodzącym.

Ja wstałem z miejsca by podążyć za ojcem i córką, ale N.K. wyciągnął rękę i zatrzymał mnie. "Proszę siedź dalej. Sai Baba chce, byś zaczekał tu wygodnie". Kiwnąłem głową trochę zakłopotany i usiadłem ponownie. Gdy tylko wszyscy wyszli, Sai Baba pojawił się ponownie. Teraz wyglądał inaczej.

Nie miał teraz tego wprawiającego w trans, prawie oszałamiającego spojrzenia co wcześniej. Teraz wyglądał na zupełnie normalnego i zrelaksowanego. Pomyślałem sobie prześmiewczo, "A to ciekawe: obłąkane spojrzenia dla mas".

Stał przed mną. Tym razem nie wstałem. Mówiąc w sanskrycie, spytał mnie jak się czuję i czy wszystko jest w porządku. Odpowiedziałem w Tamilu, "Nie znam sanskrytu; proszę mów do mnie w twoim ojczystym języku". Przełączył się na Telegu i zadał to samo pytanie. Rozmowa była teraz możliwa, ponieważ Telegu i Tamil są do siebie podobne.

Odpowiedziałem, "Dzięki Bogu, wszystko jest w porządku. Znalazłem miejsce do nocowania i mam zamiar pozostać w ashramie przez dwa tygodnie". On obszedł pokój dookoła jak gdyby myślał o czymś i wrócił do mnie.

"Więc mówisz, że chcesz pozostać tu przez dwa tygodnie?" Kiwnąłem głową.

"Jaka jest twoja misja?"

Pamiętając o tym, co powiedziałem Sikhowi, odpowiedziałem, "Szukam Boga".
On nagle uśmiechnął się i wzniósł do połowy ręce, obracając dłonie w moim kierunku, co odebrałem jako gest błogosławieństwa. Uginając nieznacznie ciało w kolanach, biodrach i barkach, wstydliwie przechylił głowę w jedną stronę i jedwabistym głosem rzekł, "Jeśli nie możesz znaleźć Boga tutaj, to gdzież Go znajdziesz?"

To małe przedstawienie nie wywarło na mnie wrażenia i zaczynałem czuć się niewygodnie w tej sytuacji. "Tak, pobędę tu przez pewien czas i mam nadzieję na więcej spotkań z tobą...", wymamrotałem. On popatrzył na mnie uważnie i powiedział, "Możesz mnie widzieć, kiedykolwiek zechcesz".

Właśnie wtedy w drzwiach jego apartamentu pojawił się służący i dał sygnał. Sai Baba odprawił go machnięciem ręki. Zwrócił się znów do mnie znów i zapytał, "Czy nie jesteś głodny?"

Była to mniej więcej pora obiadowa, więc odpowiedziałem, "Nie mam nic przeciwko temu żeby coś teraz zjeść, ale najpierw ktoś musiałby dać mi biksha".

Sai Baba uśmiechnął się wielkodusznie. "Zjedz ze mną". Nie byłem w stanie ukryć mojego zaskoczenia z jego propozycji i podziękowałem mu. Przeszedł przez drzwi, a ja podążyłem za nim. Weszliśmy do pokoju, który wyglądał jak miejsce do prowadzenia poufnych rozmów. Usiedliśmy po dwóch stronach małego okrągłego stolika.

Przez duże otwarte przejście widać było jego sypialnię. Zauważyłem parę rekwizytów Boga: luksusowe łóżko, budzik i kilka butelek z lekarstwami na nocnym stoliku, a za półotwartymi drzwiami, spłukiwany klozet.

On nonszalancko zaśpiewał coś do siebie, gdy służący przyniósł jedzenie na tacy. Na posiłek składała się utma (smażone warzywa z mąką), achar (ostre pikle), smażony bakłażan i kawa.

Ku mojemu zdziwieniu, utma była przyrządzona z cebulą. Wiedziałem, że rygorystyczni sadhu stronili od cebuli, gdyż ona powoduje wzrost namiętności. Picie kawy i alkoholi, podobnie było uważane za dogadzanie sobie. Ale najwyraźniej Sai Baba tymi zasadami nie przejmował się. Ja również, gdyż nie składałem ślubów sannyasina.

Skończyliśmy. On wstał, by umyć ręce i przepłukać usta, ja zrobiłem to samo. Wtedy z jego zwyczajowym dobrodusznym uśmiechem skinął głową, wskazując, że mogę już sobie pójść.

Gdy zszedłem schodami zobaczyłem, jak ludzie, którzy nadal siedzieli w rzędach, teraz wpatrywali się we mnie z otwartymi ustami. Mój współlokator podbiegł do mnie z pełnym szacunku podziwem przyklejonym do twarzy. Inni biegli tuż za nim i spotkaliśmy się na dole schodów.

On niecierpliwie zapytał, "Co się stało? Po spotkaniu wszyscy zeszli na dół, ale ciebie Sai Baba zatrzymał". Nonszalancko wzruszając ramionami powiedziałem, "Och, ja tylko zjadłem z nim obiad, to wszystko".

Nagle wydawało się, że oblega mnie z dwustu ludzi. Zaciągnięto mnie do luksusowego budynku, w którym kwaterowali zamożni. Posadzono mnie w dużym klimatyzowanym apartamencie, a bogaci szczęściarze wypełnili pomieszczenie siadając przed mną. Drzwi zostały zamknięte i były strzeżone z uwagi na duży tłum, który zgromadził się na zewnątrz.

Było to praktycznie przesłuchanie: "A co z tym cudem z kolczykami? I co ci Sai Baba powiedział?" A ja, nic się nie odzywając siedziałem spokojnie w dużym pluszowym fotelu w jakim mnie posadzono. W umyśle napawałem się w nagłą odmianą mego losu. Zastanowiłem się, jak mogę wykorzystać tę sytuację dalej. Musiałem dowiedzieć się, co naprawdę znaczyło bycie Bogiem. "Po prostu zrób to", triumfował we mnie oportunista. "To nie jest grzech; po prostu dajesz im wiarę w coś wyższego. Na takie życie czekałeś".

Ignorując ich paplaninę, przyjąłem zrelaksowaną i pewną siebie pozę jaką podpatrzyłem u Sai Baby i zacząłem śpiewać "Chitta Chora" (Złodziej Mojego Umysłu), bardzo dobrze znaną jego pieśń.

Cała grupa zamarła w ciszy. Potem jedna osoba za drugą zaczynały klaskać i śpiewać i po kolei włączać się aż do punktu, kiedy cały pokój wypełniony był wrzawą. Po skończeniu pieśni, znów nie powiedziałem nic. Nastała taka cisza, że gdyby upadła przysłowiowa szpilka, to zabrzmiałoby to jak samochodowa kraksa.

W końcu, cicho powiedziałem: "Czego chcecie od mnie? Ja jestem żebrakiem".

"Swami", padła odpowiedź, "jesteś jednym z tych nielicznych swamich, którzy uznali, że Sai Baba jest Bogiem. Sai Baba powiedział, że jest to czymś bardzo niezwykłym, ponieważ on ukrywa się przed tymi, którzy zaangażowani są w religijne i duchowe życie. On mówi, że na końcu ich sadhany on daje im taki darshan, jakiego oczekują. Jeśli oni wielbią Ramę, on im się pojawi jako Rama, a jeżeli czczą Shivę, to on przyjdzie do nich jako Shiva. Ale tylko bardzo nieliczni szczęśliwcy mogą widzieć go jako Sai Babę". Przymknąłem oczy. "Ale dla mnie", wymamrotałem, "jest on po prostu przewodnikiem".

Ktoś z tyłu zawołał, "Ha, co za wizja! Przewodnik!" Zacząłem dostrzegać, że cokolwiek bym nie powiedział tutaj zostanie to przyjęte jak nektariańska prawda.

Właśnie wtedy zasłona, która przykrywała otwarte szklane drzwi balkonowe, poruszyła się pod wpływem wiatru. Widząc to, dwie panie w tłumie zaczęły łkać, "Sai Baba! Właśnie teraz Sai Baba jest tu z nami!".

Teraz naprawdę mogłem zobaczyć jak to działa. Nie trzeba było nic robić. Ci głupcy sami kreowali jakiś własny "cud", potem go rozpowszechniali i robili z ciebie Boga.

Mój przyjaciel też był w tym tłumie, blisko mnie. On zaczął nalegać, "Swami, proszę opowiedz nam swoje doświadczenie z Sai Babą".

"Kiedy wszyscy wyszli", zacząłem, "pan N.K. poprosił mnie, żebym siedział dalej, nie wychodził i Sai Baba przyszedł do mnie. Przemówił do mnie w sanskrycie".

Wszyscy popatrzyli na siebie z szeroko otwartymi oczami. Usłyszałem jak szemrają, "Sanskryt! Weda! Wedy płyną z jego ust". Kontynuowałem dalej. Opisałem im nawet jakie przyjmował pozy, że powiedział, że jeśli nie mogę znaleźć Boga tutaj, to gdzie indziej Go znajdę, i jeszcze powiedziałem im, że mogę mieć jego darshan kiedykolwiek zechcę. Oni wisieli mi na ustach, wsłuchując się w każde słowo.

Mój współlokator zapytał, "A rozmawiałeś z nim o mnie?" Pokręciłem z powagą głową. On zajęczał, "Ale prosiłem cię, byś to zrobił". Z pełną powagą odpowiedziałem mu, "Albo przyjmujesz, że jest on Bogiem, albo przyjmujesz, że jest on zwykłą osobą. Jeżeli myślisz, że on jest Bogiem, to on zna twój problem. A jeśli myślisz, że jest on zwykłą osobą, to nie powinno cię tu być. Dlaczego ktokolwiek miałby polecać mu twój przypadek?"

Ktoś zawołał, "Dokładnie to samo mówi Sai Baba! Jeśli myślisz, że jestem Bogiem, to dlaczego nie masz wiary, a jeśli myślisz że nie jest, to dlaczego tu jesteś? Sai Baba mówi to samo!"

Jakaś inna pani zawołała z tyłu, "Swami, może jeszcze jakąś pieśń? Trochę nektaru dla naszych uszu?" Więc zaśpiewałem pieśń o Vishnu, jedną z tych, które Sai Baba również śpiewał, ale która nie była jego kompozycją. Ponieważ zbliżało się już popołudnie, zgłodniałem. Zabrano mnie więc do stołówki i oczywiście za wszystko zapłacono.

Tak się złożyło, że i mój przyjaciel również stał się sławny wśród tych zamożnych ludzi, z powodu bliskiego związku ze mną. Oni tłoczyli się wokół niego, by przyciągnąć moją uwagę, a do mnie garnęli się, by zdobyć zainteresowanie Sai Baby.

Wbrew mojemu ukrytemu cynizmowi o ashramowym "Bogu", czułem do niego pewną atrakcję, ponieważ on ciągnął to tak dobrze. Porzuciwszy świat doczesnych aspiracji, znalazłem tu zupełnie nową pokusę. Nic tak nie pobudza ambicji w sercu, jak sława kogoś innego. Chociaż brzydziłem się do tego przyznać, zazdrościłem temu "Bogu". Ciekawą zaś rzeczą było to, że moje prymitywne naśladowanie zachowania Sai Baby, było uważane przez jego zwolenników za moje oddanie dla niego. Wkrótce miałem dowiedzieć się, że on myślał tak samo.

 

Rozdział 8: Dziwni bogowie południa

Jakiś dzień później poprosiłem mojego przyjaciela, żeby oprowadził mnie po wsi. Poszliśmy do rzeki Chitravati, ale ponieważ była to sucha pora roku, nie było tam żadnej wody tylko piaskowy kanał.

Na skalistym wzgórku blisko łożyska rzeki rosło tamaryndowe drzewo, o którym mówiło się, że w czasach swojej młodości Sai Baba magicznie zrywał z niego mango i inne owoce. Wspiąłem się po skałach i siadłem pod tym drzewem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak wielkie znaczenie ma to drzewo dla wielbicieli Sai Baby, dla mnie było to po prostu odpowiednie miejsce do medytacji. Siadłem w pozie lotosu, a mój przyjaciel usiadł obok. Z zamkniętymi oczami wizualizowałem Pana Ramę, avatara Boga w postaci księcia, który pokonał demona Ravanę.

Gdy otworzyłem oczy, mój przyjaciel siedział blisko mnie ze złożonymi rękoma i psim spojrzeniem w oczach jakby oczekując jakichś nauk lub poleceń od mnie. Wyglądał tak zupełnie bezradnie, że poczułem litość do niego. Wymyśliłem, że najlepszą rzeczą jaką mógłbym dla niego zrobić, to wydostać go z tej wsi, gdyż tutaj jego głupota mogłaby tylko wzrosnąć.

"Powinieneś udać się do Bangalore, gdzie Sai Baba ma mniejszy ośrodek. Tutaj nie doczekasz się rozmowy".

On ze zniechęceniem zapytał, "Swami, jaki paap (grzech) popełniłem?"

"Popełniłeś ich wiele", odpowiedziałem. On zadrżał. "Ale zrób to, co mówię - pojedź do Bangalore. A Sai Baba może się z tobą tam zobaczy". Gdzieś w głębi mojego umysłu pomyślałem sobie, "Oj, głupcze nie widzisz, że nie jesteś ani wystarczająco bogaty, ani wystarczająco niezwykły jak ja, by zwrócić na siebie uwagę Sai Baby?" Po paru dniach wyjechał, załatwiwszy wpierw z właścicielem sklepu, że będę mógł pozostać w jego pokoju.

Następnego dnia podczas spaceru wstąpiłem do starej świątyni Satyabhamy, która była na skraju wsi. Świątynię tę założył dziadek Sai Baby, Kondama Raju. Mówi się, że jego syn Pedda modlił się tutaj o drugiego syna i syn mu się urodził, i otrzymał imię Satya Narayana, znany później jako Sai Baba.

Uważałem to za dziwne, że świątynia wymagała napraw, jak gdyby została zaniedbana przez wielbicieli Sai Baby. Przez dziwny zbieg okoliczności, do świątyni zajrzałem równocześnie ze starszym bratem Sai Baby, który właśnie przyszedł ze swego domu w pobliżu.

Zapytałem go o jego sławnego brata: "Czy myślisz, że on jest Bogiem?"

Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. "To grzech", powiedział z lekkim wstrętem. "On popełnia poważny błąd i Bóg go za to ukarze. Gdy był mały, ukąsił go skorpion i od tamtej pory zaczął paplać, że jest Sai Babą.

"Może wtedy, gdy został ukąszony ten baba wszedł w niego", brat mówił dalej, "ale bez względu na to co się wydarzyło, nie powinien twierdzić że jest Ramą i Krishną. My w naszej rodzinie czcimy Ramę i Krishnę jako Boga, ale on wziął tę pozycję dla siebie. Gdy nadejdzie jego czas, zostanie ukarany za to bluźnierstwo". Waga tego końcowego stwierdzenia brata Sai Baby nie dotarła do mnie.

Z dnia na dzień stałem się drugą sławą w ashramie. Dzięki mojemu żółtemu strojowi wyróżniałem się z tłumu, a wiadomość, że zjadłem obiad z Sai Babą rozeszła się po terenie lotem błyskawicy. Często zabawiałem tłum śpiewając pieśni Sai Baby w stylu, który nauczyłem się od niego. Dwa razy dziennie, różni bogaci ludzie karmili mnie w stołówce. Lecz mimo zainteresowania, jakie sprawiało mi przyjemność, byłem coraz bardziej niespokojny. Zadeklarowałem się wcześniej jako poszukiwacz Boga, ale wygodne życie tutaj zaczęło ściągać mnie z wybranego kursu.

Siódmego dnia mojego pobytu w ashramie, złapał mnie w stołówce podekscytowany N.K.
"Sai Baba chce rozmawiać z tobą".
"Mam iść na plac darshanu?"
"Nie, idź prosto do jego apartamentu".
"Co, tak od razu? Mam po prostu wejść do niego?"
"On właśnie czeka na ciebie!" rozgorączkowany N.K. był poirytowany moimi reakcjami. "Proszę, po prostu idź natychmiast do niego! Nawet ja nie dostaję takiej szansy na bliski kontakt z Sai Babą!"

Więc z obojętną miną, jak gdyby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, wszedłem schodami na górę do pokoju rozmów i usiadłem. On nie wyszedł. W końcu zajrzałem do pokoju gdzie jedliśmy razem. Ale tam też go nie było. Zajrzałem więc do jego sypialni.

Odpoczywał na łóżku leżąc na boku z ręką pod głową. Gdy wszedłem, on uśmiechnął się szeroko i podniósł rękę w błogosławieństwie. Rozejrzałem się dookoła gdzie mógłbym usiąść, ale w pokoju nie było żadnego krzesła. W końcu usiadłem na rogu łóżka. "N.K. powiedział mi, że chcesz się ze mną widzieć", zacząłem. "Tak", on odpowiedział. "Właśnie chciałem cię zapytać, czy już znalazłeś Boga?" "Nie, nie znalazłem". Z odrobiną zamierzonej ironii w głosie powiedział, "Medytowałeś pod drzewem tamaryndowym o Ramie". "Tak, medytowałem", potwierdziłem spokojnie. "To jest moja zwykła dhyana. Lubię medytować o Ramie, oceanie łaski. On ochrania tych, którzy są słabi".

Jego oczy wwiercały się w moje. "Ale, dlaczego szukasz Boga gdzieś indziej, kiedy siedzisz z nim teraz?" Pozwoliłem by uprzejmy, głęboki wyraz pojawił się na mojej twarzy zanim powiedziałem, "Jesteś świętym człowiekiem i jesteś starszy ode mnie, a ja jestem bardzo pospolity i grzeszny. Nie chciałbym powiedzieć czegoś niewłaściwego do ciebie, proszę zrozum mnie, ale nie jesteś Bogiem".

Gdy mówiłem, on kiwał głową, jak gdyby oczekiwał mojego odrzucenia jego boskości. "W porządku", powiedział kiedy skończyłem, "jak mnie widzisz, tak wyglądam. Jeśli chcesz mnie widzieć jako Boga, to jestem Bogiem, a jeśli nie chcesz, to nie jestem. Ale spróbuj rozumieć, takim właśnie Bóg jest". Powiedział jeszcze trochę w tym stylu, doprawiając swoje argumenty typowymi sloganami Advaitystów.

Przerwałem mu. "Przepraszam, ale wszystko to już przeczytałem w twojej książce Rama Katha. Raz piszesz tam, że każdy jest Ramą, a i innym razem piszesz, że ty jesteś Ramą. Więc co tak właściwie masz na myśli? Spójrz, ja wiem, że ty nie jesteś Ramą. Dlaczego nie powiesz swoim wielbicielom, że każdy jest Brahmanem? Czy nie jest to twoja filozofia? Jeśli jest, to powinieneś wiedzieć, że wyrażasz się niepoprawne mówiąc, że każdy jest Ramą czy że ty jestem Ramą, ponieważ Rama jest osobą, a Brahman jest bezosobowy".

"Tak", odpowiedział cierpliwym głosem, jak gdyby pobłażając niesfornemu dziecku. "Ale ja zrealizowałem Brahmana, a oni nie".

Ta wypowiedź, wytrąciła mnie trochę z równowagi. "To powinieneś sprawiać, by oni też go zrealizowali. Ale ty celowo trzymasz ich na niższych pozycjach. Spychasz ich w dół, a nie windujesz ich do góry. Z wielkim osobistym poświęceniem przyjeżdżają do ciebie z bardzo daleka, by czekać na zewnątrz tygodniami i miesiącami tylko po to, by ujrzeć cię w przelocie, a ty radośnie wykorzystujesz tą sytuację. Nawet zwykli politycy okazują więcej zainteresowania swymi zwolennikami niż ty. Po prostu wrzucasz wszystkie ich listy do pojemnika. Mógłbyś przynajmniej je przeczytać".

"Spokojnie, nie emocjonuj się tak", leniwie pomachał ręką. "Gdy tylko dotknę tych listów, wiem, co w nich jest i odpowiadam poprzez ich karmę". Patrzyłem na niego poirytowany, ledwie wierząc w to, co słyszę. "Ale karma ma miejsce zawsze. Jeśli działasz poprzez ich karmę, to po co potrzebny ci jest ten ashram? Dlaczego oni muszą tu przyjeżdżać by cię zobaczyć? Przepraszam za moją śmiałość, ale ta sytuacja bardzo mnie niepokoi. Kiedy porusza się zasłona, ci biedni ludzie myślą, że to ty tam jesteś. Oni są bardzo łatwowierni i przykro mi to powiedzieć, ale uważam, że ich wykorzystujesz".

"Ale ja byłem tam, kiedy ta zasłona się poruszyła", z samozadowoleniem rzekł Sai Baba. "Śpiewałeś Chitta Chora bardzo ładnie. Ja tam byłem".

Teraz byłem jeszcze bardziej rozczarowany. Powiedziałem do niego, "Wiem, że masz moce mistyczne. Widzisz i słyszysz rzeczy, których zwykli ludzie nie widzą i nie słyszą. Dlaczego więc nie użyjesz swych mocy, by usunąć ich cierpienia raz na zawsze, zamiast bawić się nimi w ten sposób? Dlaczego tych, którzy poddali się tobie utrzymujesz w ignorancji ich wiecznego duchowego istnienia? Jak oni mają kiedykolwiek wyjść poza ten marny świat narodzin i śmierci? Samo dawanie kolczyków nie rozwiązuje problemów życia".

"W porządku", powiedział z cieniem rezygnacji w głosie, "zrozumiesz to później". Potem zmienił temat: "Potrzebujesz tu jakiejś pomocy?"

"Nie, jestem w pełni chroniony przez Boga".

"Więc nie przyznasz tej zasługi mnie?"

"Do pewnego stopnia tak, ponieważ ci ludzie, którzy płacą za mnie są twoimi wielbicielami. Ale ja postrzegam to inaczej, że to moja karma dostarcza mi utrzymanie w tym świecie. I odnosi się to również do wszystkich tych ludzi tutaj, jak i również odnosi się to do ciebie. Masz karmę, która pozwala ci siedzieć tam, a moja karma pozwala mi siedzieć tutaj. Gdybym ja miał twoją karmę a ty miałbyś moją, to ja byłbym Bogiem tutaj, a frustratem byłbyś ty".

Lecz on już mnie nie słyszał. Zaszła w nim zmiana. Podniósł się z niewidzącymi, błyszczącymi oczyma. "Teraz muszę iść na dół. Jeszcze porozmawiamy", powiedział nieobecnym głosem. Szybko wyszedł, zostawiając mnie w swym pokoju samego.

Zdecydowałem się trochę rozejrzeć. Otworzyłem szafę w jego sypialni, była zapełniona pomarańczowymi szatami, które nosił. Chciałem znaleźć jego zapas popiołu, pamiętając swoje własne dawne eksperymenty z teleportowaniem popiołu za pomocą mantry. Ale pokój w zasadzie był pusty poza łóżkiem i kilkoma normalnymi rzeczami.

Usiadłem na łóżku imitując w żartach jego pozy i podziwiając swoje odbicie w lustrze sypialni. Potem wstałem i wyszedłem na balkon popatrzeć jak on biegał wzdłuż rzędów wywołując masową histerię. Policjanci musieli ochraniać go od oblegającego go tłumu. Potem Sai Baba wszedł na scenę Shanti Vedika.

Nagle poczułem litość dla niego. "Ten człowiek jest jak marionetka", pomyślałem. "Wszyscy ci ludzie myślą, że on jest Bogiem i nawet on sam w to wierzy - ale zarówno nim, jaki i nimi kieruje jakaś wyższa siła, nad którą on nie ma żadnej kontroli". Zszedłem na dół, by zobaczyć, co on wymyśli. Stojąc na scenie, rozkołysał cały tłum. Ze wzniesionymi rękoma prowadził pieśń, którą oni chóralnie powtarzali. Gdy pieśń skończyła się, Sai Baba zapadł się w fotel, a oni ofiarowali mu kadzidła, lampkę i kwiaty, jak murti w świątyni. Wtedy grupa sanksryckich panditów zaintonowała dla niego modlitwy Rudram i Chamakam, modlitwy, które są przeznaczone są dla Pana Shivy. Tego było już za wiele dla mnie. Opuściłem teren ashramu i poszedłem do mojego pokoju.

Dziewiątego dnia rano zdecydowałem wyjechać stąd. Poszedłem do N.K. i potrząsnąłem jego rękę mówiąc, "Dziękuję ci i do widzenia".

On był zaskoczony: "Wyjeżdżasz? Myślałem, że tu pozostaniesz. Śpiewasz tak słodko. Mieliśmy tu jednego swamiego z Hrishikesh, który również śpiewał dla Sai Baby, a Sai Baba zatroszczył się o niego. O ciebie też się zatroszczy".

"Bóg się troszczy o mnie. Co może zrobić Sai Baba? Niech zatroszczy się o najpierw o siebie samego", taka była moja szybka odpowiedź. "Powinieneś uważać na jego zdrowie - kiedy on wpada w te swoje nastroje i biega, to myślę, że nie jest to dobre dla niego".

"Co ?!", wybełkotał N.K., "Co ty mówisz?!"

"Nic, mniejsza o to, nic nie mówiłem", uspokoiłem go uśmiechając się szeroko. Pomachałem mu ręką na pożegnanie mówiąc, że już muszę iść i poszedłem do stołówki by pożegnać się z kierownikiem.

Dzisiaj na placu darshanu było tylko około stu ludzi. Ogłoszono, że Sai Baba wybiera się do Bangalore i jego duży zagraniczny samochód czekał gotowy przy jego prywatnej bramie.

Wszedłem do sali na parterze Mandiru gdzie odbywały się bhajany i złożyłem pokłony przed ołtarzem, na którym był Krishna, Satya-Narayana i Shiva. Gdy wyszedłem zobaczyłem, że Sai Baba daje mi znaki z balkonu.

Wszedłem na górę i znalazłem go siedzącego na krześle w pokoju rozmów, z rękoma na oparciach. Wszedłem do pokoju, okazałem szacunek i usiadłem na krześle przed nim.

"I co?", uśmiechnął się. "Jedziesz?"

"Tak", odpowiedziałem uśmiechem.
"Mówiłeś, że zostaniesz dwa tygodnie".

"Przykro mi, ale nie jestem zbyt zadowolony z pobytu tutaj. Nie jestem już dalej w stanie znieść widoku tych ludzi, ich cierpień i niepokojów, jakich doświadczają dla ciebie".

"Czy już wiesz, dokąd zmierzasz?"

"Nie, nie wiem, ale mam nadzieję znaleźć jakieś spokojne miejsce".

Nagle wstał z krzesła, jego oczy znów błyszczały. Spojrzał na mnie w dół i znacząco zaintonował, "Dopóki nie znajdziesz tego, czego szukasz, nie będziesz miał żadnego problemu ze zdobyciem jedzenia". Podniósł prawą dłoń: "Ja będę cię utrzymywał".

"Za to, cokolwiek robisz dla mnie, jestem bardzo wdzięczny. Ale nie uznaję cię za Boga", odpowiedziałem.

Dziwnym głosem wygłosił przepowiednię, "Ty sam zostaniesz Bogiem." Wysunął rękę do przodu, jak gdyby chciał dać mi vibhuti.

"Nie", sprzeciwiłem się, "nie dawaj mi tego popiołu. Nie chcę go wziąć od ciebie w taki sposób. Pozwól mi go wziąć z pojemnika, w którym go trzymasz".

"Ale dlaczego nie weźmiesz go z mojej ręki?", powiedział miękkim głosem.

"Cóż, ja wiem, że on nie pochodzi z twojej ręki, więc pozwól mi wziąć go skąd on naprawdę pochodzi", uśmiechnąłem się.

"Mylisz się. On naprawdę pochodzi z mojej ręki", upierał się Sai Baba.

"Przepraszam", uśmiechnąłem się znów, "ale ja ci nie wierzę. Pozwól mi wziąć popiół z pojemnika".

Nie mówiąc już nic więcej, Sai Baba wszedł do swych apartamentów i przyniósł małe naczynie napełnione popiołem. Podsuwając naczynie do mnie, powiedział po prostu, "W porządku. Jeśli tak chcesz, to weź stąd". Wziąłem trochę i prysnąłem sobie na głowę.

"Jedź szczęśliwie i pamiętaj moje słowa". Powiedziałem, "Namaste" i wstałem do wyjścia. On odezwał się jeszcze raz. "Nie lubisz mnie, prawda?"

"Nie, dlaczego? Jesteś miłym człowiekiem. Dlaczego miałbym cię nie lubić?"

"Kiedy znajdziesz to czego szukasz, znielubisz mnie", on powiedział miękko tym dziwnym proroczym głosem po czym wyszedł, a ja zszedłem na dół i opuściłem teren ashramu.

Odchodziłem z ulgą. Szedłem główną drogą aż doszedłem do szosy. Obróciłem się, by ostatni raz rzucić okiem na ashram. Właśnie wtedy duży samochód Sai Baby wypłynął z jego prywatnej bramy i jechał drogą w kierunku szosy, po czym skręcił w moim kierunku.

Automobil podjechał do mnie ukradkiem obok mnie, silnik szumiał. Z tyłu dostrzegłem znajomą uśmiechniętą twarz, którą okalała fryzura z kręconych włosów. Obok niego siedziała dobrze znana piosenkarka w drogim jedwabnym sari. Gdy jego elektrycznie otwierane okno zjechało bucząc, Sai Baba kazał kierowcy wyłączyć silnik.

"Jadę do Bangalore", on zawołał do mnie. "Chciałbyś tam pojechać?"

"Nie", odpowiedziałem mu. "Teraz obieram mój własny kierunek".
"Ale nie wiesz, dokąd zmierzasz".
"To prawda, niemniej jednak idę".

Sai Baba zwrócił się do kobiety i powiedział, "On nawet nie wie, dokąd idzie. On tylko się rozgląda. Mówię mu, żeby został, ale on mówi - nie, ja idę. Gdy pytam, dokąd idzie, on mówi, że nie wie. Cały czas tylko patrzy, patrzy".

Wtedy zażartowałem, "Ale tak jak wszyscy, szukam tylko ciebie".

Nadal rozmawiając z kobieta powiedział, "Każdy szuka mnie by stać się sobą. A on szuka mnie by stać się mną". Zaśmiałem się trochę zakłopotany. Przekonałem się, że on znał moje motywacje aż za dobrze. Znów zwrócił się do mnie: "Jedź do Jilallamuri i spotkaj się z Ammą". Amma była kobietą, o której wielu mówiło, że jest wcieleniem bogini. "Będziesz bardzo szczęśliwy w Jilallamuri".

"Jak mam się tam dostać?"

Powiedział coś do kobiety obok. Ona wyjęła z torebki 25 rupii i dała mu, a on podał je mnie.

"Masz 25 rupii; autobus stąd kosztuje 23 rupie i 80 paisa. Idź na przystanek i zaczekaj".

Biorąc pieniądze, pomachałem, "W porządku, a więc... do widzenia. Widzimy się ostatnim raz".

"Nie, spotkamy się znów", powiedział Sai Baba wesoło. Kazał kierowcy ruszać i zamknął okno. Odjechał.

Poszedłem na dworzec autobusowy. Autobus do Jilallamuri przyjechał wkrótce i wsiadłem do niego. Jechaliśmy przez spalony słońcem krajobraz, a ja zastanawiałem się nad moimi ostatnimi doświadczeniami.

Amma mieszkała w zwyczajnej wsi w okolicy Jilillamuri z mężem i sześcioma dziećmi. Ona przyciągała dużo większe tłumy tam gdzie mieszkała, niż Sai Baba w swoim ashramie. Tak jak Sai Baba, była ona znana z posiadania cudownych mocy leczniczych i rozwiązywania problemów. Ale w przeciwieństwie do niego, ona dbała o to, aby jej tłumy codziennie były karmione wspaniałą ucztą i to bezpłatnie.

Rano i wieczorem dawała wykłady ubrana w kolorowe jedwabie, koronę i ozdoby jak Devi. Przez resztę dnia nosiła na sobie proste sari i wypełniała normalne obowiązki domowe.

Ona mieszkała z rodziną w czteropokojowym domu bez żadnych bajerów. Na podwórku wybudowała przestronną halę dla pielgrzymów. Otrzymanie audiencji u niej nie było trudne, a tym łatwiejsze było dla mnie, ponieważ byłem ubrany jako sadhu i zostałem przysłany przez Sai Babę.

Znalazłem ją w kuchni, gotującą dla rodziny. Ona była pulchną, przyjazną kobietą z dużą kropką sindhur na czole, która troszczyła się o cały świat, jak przeciętna hinduska gospodyni domowa. Najpierw mnie nakarmiła, a potem porozmawialiśmy.

Powiedziałem jej, że szukam kogoś, kto mógłby pokazać mi wyższy stan duchowej świadomości i że nie byłem zadowolony z tego, co prezentował Sai Baba. Ona natychmiast powiedziała, "Och, w takim razie powinieneś odwiedzić Bala Yogiego". Bala Yogi był ascetycznym mistykiem, który rezydował niedaleko od Jilillamuri.

"Tak, jego również mogę zobaczyć", odpowiedziałem, "ale widzę, że ty sama jesteś bardzo zaawansowana. Jestem pod wrażeniem twojej prostoty i praktyczności, a zwłaszcza twojej dobroczynnej postawy wobec innych".

Ona przyglądała mi się przez chwilę bez mrugnięcia okiem, a potem powiedziała, "Ale ja nie mogę ci pomóc. Masz wielkie pragnienie, by zostać Bogiem. Ale to nie jest możliwe. Bóg już jest Bogiem. My jesteśmy jak małe kropelki dahi (jogurtu), które rozprysnęły się przy ubijaniu całego garnka dahi. Nie możemy twierdzić, że jesteśmy całym garnkiem dahi; oczywiście czasami niektórzy tak myślą. Ale powinniśmy uświadomić ich, że tak nie jest. Sai Baba twierdzi, że jest całym garnkiem, ale to są pozostałości z jego ostatniego życia. Zostały mu pewne moce. A tak w ogóle, to krytykowanie innych nie jest moją sprawą".

Wtedy wszedł jakiś mężczyzna. Amma wstała od stołu przy którym siedzieliśmy i dotknęła jego stóp. Przedstawiła mi go jako jej męża. Zapewniając go, że będzie zajęta jeszcze tylko kilka minut dłużej, wróciła do rozmowy ze mną.

Powiedziałem jej, że Sai Baba stwierdził, że będę do niego wrogo nastawiony po tym, jak już odnajdę to, czego szukam. Ona zauważyła, "ja również widzę wiele rzeczy, ale trzymam to dla siebie". Poprosiłem ją by wyjaśniła, jak ona rozumie "cały garnek jogurtu" i ona wyjaśniła, że jest to suma wszystkiego, którego jesteśmy tylko małymi częściami. Tą sumę wszystkiego możemy zrealizować tylko poprzez poświęcenie się służbie dla rodziny, przyjaciół i bliźnich.

Przerwała na chwilę, wyczuwając mój sceptycyzm. Skomentowałem, że takie tłumaczenie słyszałem już wcześniej. "Mogę mniej lub bardziej zaakceptować intelektualnie to, co mówisz, ale myślę, że faktyczna realizacja, o której mówią różni guru i avatary, jest dużo trudniejsza, niż się to przyznaje. Dlatego właśnie poszukuję nauczyciela, który będzie w stanie pokazać mi tę prawdę, o której mi teraz mówisz".

"Tak, i właśnie dlaczego mówię, że powinieneś odwiedzić Bala Yogiego", odpowiedziała cicho. "Tego, czego szukasz, nie znajdziesz tutaj. A poza tym...", zamknęła oczy jak gdyby medytując o jakiejś wewnętrznej wizji, "Bądź zawsze czysty wewnątrz i na zewnątrz. To jest jedyny sposób, by zawsze czuć obecność Boga we wszystkim".

Po przyjęciu od niej błogosławieństwa, wyszedłem. Byłem pod wrażeniem tej kobiety, pod dużo większym wrażeniem niż w przypadku Sai Baby, ale spotkanie z nią nie rozwiązywało mojego problemu jakim było rosnące pragnienie doświadczenia wiedzy transcendentalnej samemu. Na zewnątrz zapytałem kogoś o drogę do Mummuvivaram, wsi Bala Yogiego. Zebrałem trochę datków, by starczyło na bilet i wsiadłem do autobusu.

Bala Yogi był ascetą, który porzucił swój dom kiedy miał zaledwie sześć lat. Przybył on do Mummuvivaram i siadł na ziemi w medytacji, aby nigdy więcej już nie ruszyć się z tego miejsca. Ludzie mówili, że od tamtej pory on ani nie jadł, ani nie załatwiał swoich potrzeb, nawet nie oddawał moczu. Ponadto, jego stałym towarzyszem była kobra. Oddani mu ludzie, zbudowali dookoła Bala Yogiego dom i cała wioska skorzystała na tłumnie przybywających pielgrzymach, którzy chcieli go zobaczyć. Ale Bala Yogi pozostał z dala od tej całej uwagi, jaką mu poświęcano.

Zobaczyć go można było tylko przez okres kilku dni w każdym miesiącu. Podczas tych dni, ogromne masy ludzi gromadziły się w Mummuvivaram, by mieć darshan. Tak się złożyło się, że przybyłem tam akurat podczas jednego z okresów szczytowych. Kolejkę do Bala Yogiego oceniłem na jakieś dwa dni stania. Straciłem nadzieję na darshan i zdecydowałem się podążyć dalej.

Ale kiedy przyglądałem się temu widokowi z oddali, zobaczyłem, że przywołuje mnie jakiś mężczyzna. Został on wysłany przez rządowego ministra, który mnie zauważył. Minister sądził po moim stroju, że przebyłem całą drogę aż z północy Indii i zaoferował się załatwić mi specjalny darshan.

O Bala Yogim mówiono, że ma około pięćdziesięciu lat, ale wyglądał na zaledwie trzydzieści. Miał drobną, młodzieńczą bródkę i długie zmierzwione pukle włosów na głowie. Paznokcie u jego rąk i nóg były bardzo długie i do szaleństwa poskręcane. Patrząc spode łba siedział w pozycji pół lotosu, a za nim znajdował się duży posąg kobry z wypalanej gliny, której kaptur unosił się ponad jego głową niczym parasol.

Pielgrzymi przechodzili przed nim bardzo szybko. Nie było mowy, by ktokolwiek mógł rzucić więcej niż przelotne spojrzenie. Podszedłem z ministrem i jakimiś innymi ważnymi osobami, którzy najwyraźniej liczyli na prywatną rozmowę z joginem. Zatrzymali korowód pielgrzymów i zakomunikowali, że chcą przedyskutować sprawę ulepszeń w tym miejscu pielgrzymek. Bala Yogi nagle zaczął wrzeszczeć na nich bez ładu i składu niczym dziecko rzucające się w napadzie złości. Minister i jego przyjaciele wycofali się szybko i procesja pielgrzymów ruszyła ponownie. Pomocnik poprosił mnie, żebym odszedł.

Odszedłem stamtąd i zatrzymałem się przy sklepie z napojami. Na tylnej ścianie sklepu wisiały fotografie Bala Yogiego. Wdałem się w rozmowę z człowiekiem za ladą i spytałem, czy jacyś krewni Bala Yogiego nie mieszkają w tej okolicy. "On ma trzech braci", usłyszałem, "a jeden z nich, nie lubi go. Pozostali dwaj są członkami komitetu, który organizuje usługi pielgrzymkowe w mieście". Poprosiłem o adres tego brata, który nie przepadał za Bala Yogim. On mieszkał na przedmieściach Mummuvivaram, niedaleko domu ich rodziny. Udałem się tam i zobaczyłem, że jest on starszym człowiekiem, który już wycofał się z aktywnego życia.

Gdy spytałem go o brata, zaczął wspominać dawne lata. "Jednego pięknego poranka odszedł z domu. Poszedł tam, gdzie jest teraz i usiadł. Nic nie jadł i jeszcze była z nim ta kobra, która wszystkich odstraszała. Nasza rodzina chodziła tam. Klaskaliśmy w ręce z daleka; a wtedy on odsyłał gdzieś węża i mogliśmy porozmawiać z nim. Ale mimo naszych perswazji, on nie wrócił do domu. Później zaczęli tam przybywać ci wszyscy ludzie".

"Ale jaki jest jego cel?", dociekałem.

On wzruszył ramionami. "Jego cel jest znany tylko jemu samemu. Wszystko co wiem, to to, że on nie lubi ludzi. A pozostał tam gdzie jest teraz, ponieważ rodzina błagała go, by nie odchodził jeszcze dalej. Rozumiesz, on miał wtedy zaledwie sześć lat i to jest naturalne, że matka i ojciec bali się go stracić. Ale on nigdy nie dbał o nich, o swoich własnych rodziców! I z pewnością nie troszczy się też o tych ludzi, którzy przychodzą teraz by go czcić".

Potem zapytałem, "A co myślisz o tych wszystkich ludziach mówiących, że jest on Bogiem czy avatarem?" On odparł stanowczo, "To, że jakiś mężczyzna ma trzy żony, nie czyni go królem Dasharathą". I wyjaśnił, że jego ojciec miał trzy żony, tak samo jak król Dasharatha. Król Dasharatha był ojcem Pana Ramy. "Mój ojciec miał trzy żony, jak Dasharatha i jak Dasharatha miał on również czterech synów. Ale to nie znaczy, że jeden z synów musi być Ramą".

Wyglądało na to, że Bala Yogi musiał siedzieć w jednym miejscu, by utrzymać swe moce. Był również sekretem jego "związek" z kobrą, o czym dowiedziałem się później będąc w Himalajach. I chociaż zwykły lud uważał go za Boga, sam Bala Yogi nigdy nie złożył takiego oświadczenia; on faktycznie nie troszczył się w ogóle o to, co myślą o nim jego wielbiciele.

Po pożegnaniu się z bratem jogina, wyszedłem i siadłem pod drzewem, by wszystko przemyśleć. Porzucając moje materialne życie, nastawiłem się na to, by zostać zrealizowanym mistrzem duchowym, ale wiedziałem, że potrzebuję odpowiedniego wyszkolenia. Jak do tej pory poznałem troje dobrze znanych mistrzów, o których mówiono, że byli bardzo zaawansowani. Ale przekonałem się, że Sai Baba był zwykłą karykaturą. Amma była godna pochwały za jej prostotę i obowiązkowość, ale nie była w stanie mi pomóc w moich poszukiwaniach; co przynajmniej potrafiła przyznać. A ten Bala Yogi wyglądał na ponurego mizantropa, który potrafił tylko szydzić z każdego, kto upadł do jego stóp.

Podsumowując to wszystko, zacząłem się śmiać z moich beznadziejnych poszukiwań.

Ale moje poszukiwania trwały zaledwie dziesięć dni. Nie mogłem tak szybko porzucić nadziei, że gdzieś tam jest prawdziwy nauczyciel, który faktycznie będzie w stanie mi pomóc.

Zdecydowałem się pojechać w Himalaje. 

 
Powrót >>>     
Udostępnij:
   
 
  komentarzy: 0     0   0  
 
Aby dodawać komentarz do artykułu musisz być zalogowany.
zaloguj.
 
 
 
OSTATNIE NA FORUM
Re: Indradyumna Swami
(27-03-2024 13:32:32)
 
KUPIĘ Śrimad Bhagavatam, Canta 01-07
(23-02-2024 13:12:45)
 
Re: Przemyslenia na temat Harinama Sankirtana
(31-01-2024 19:22:28)
 
Nie jesteśmy wegetarianami ani nie-wegetarianami
(19-01-2024 18:59:38)
 
Re: Świeckie Państwo?
(20-12-2023 21:38:05)
 
Vanaprastha
(19-12-2023 21:41:53)
 
Re: Stało się… Watykan oficjalnie dopuszcza błogosławienie par jednopłciowych
(18-12-2023 20:31:21)
 
 
LINKI
 
 
 
 
 
 
 
TAGI
Święte Imię   Kryszna Katha   Varnaśrama   Filozofia   Kryszna   Mahatma das   Krishna Kshetra Swami   Prawo karmy   Polityka   Monarchia   Homoseksualizm   Kobiety   Astrologia   Chrześcijaństwo   Aborcja   Trivikrama Swami   Prabhupada  
 
Copyright © 2016. All Rights Reserved.  Created by Future Project